+ A A - wcag-contrast-on
icon facebook icon youtube icon instagram icon bip
Biblioteka Rawicz

DKK Dyskusyjny Klub Książki Recenzje

Data publikacji: 2022-04-11

"Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci" Jacek Hołub                                                             Październik 2022

Jacek Hołub – publikował w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach”, „Ale Historia” i „Newsweeku Historia”.

„Pięć matek. Pięć przejmujących opowieści. O tym, że ojciec może, a matka musi. Że można być skazaną na dożywocie, choć nie udowodniono winy. O tym, że czasem trzeba żyć tak, jakby na nas usiadł niedźwiedź, jakby nad każdym dniem wisiał cień, jakby się chodziło po zaminowanej ziemi. O pogoni za pieniędzmi. O zależności, bezsilności, samotności. O okrucieństwie lekarzy, którzy nie potrafią rozmawiać. O heroicznej miłości i bezwarunkowym oddaniu. Co możemy zrobić dla matki, która pragnie, by jej dziecko umarło przed nią? Nie odwracać wzroku. Przynajmniej tyle.”
Justyna Dąbrowska
Co mam napisać? Sama nie wiem, bo w tych kilku zdaniach właściwie zawarte jest wszystko. Cierpienie. Wszelka niemoc. Oddanie swoim malcom i tak dalej, i dalej, i jeszcze są tu takie „dziwne” pojęcia, jak stwardnienie guzowate, zespół Retta czy hipoplazja. Są to pojęcia o których nic nie wiem, bo i skąd. Matki pewnie też nie mają. Przynajmniej do czasu, aż je to „coś” znienacka nie dopadnie. Z tymi pojęciami same muszą się zapoznać i na koniec uporać. Pytanie, czy im się uda.
Matki dzieci niepełnosprawnych zwykle są same w swoim cierpieniu. Każdego kolejnego dnia będą walczyły o to, co ich własne dzieci, czyli o każdy godnie przeżyty dzień. Mają świadomość, że walka o przetrwanie jest bezkompromisowa. Toczy się na wielu frontach: z sobą, z ludźmi wokoło, którzy nie zawsze są sympatyczni, z wszelkimi instytucjami, czy ze służbą zdrowia. Wszędzie, gdzie taka kobieta się pojawi jest niewyobrażalna bezradność.
Matki o niepełnosprawności własnych dzieci dowiedziały się w różnych okresach ich życia. Odtąd będą się ocierały o służbę zdrowia, która nie zawsze jest sympatyczna i miła. Może dlatego, że lekarze i pielęgniarki są przepracowani, bo chorych nieustannie przybywa i „przedziwnych”, dotąd niezbadanych dostatecznie chorób też, a do tego wszystkiego często wszelkie „psy” na służbie zdrowia wieszają. Wypomina się medykom ile to na służbę zdrowia mamony rocznie się wydaje. Takie „mądre” argumenty skutecznie do pracy zniechęcają.
Wszystkie kobiety w różny sposób odnoszą się do prawa do aborcji. Mieszkają w kraju, gdzie otacza się troską życie nienarodzone. Ale już po narodzinach nie zwraca się na nie uwagi i na ich niepełnosprawność. Na takie dzieci zwykle nie ma ani pieniędzy, ani czasu. Zostawia się je matce. Ona sama o wszystko musi się martwić.
Na jakimś etapie matki przestają wierzyć lekarzom. Boją się nietrafionych diagnoz. Jak już, to im się proponuje hospicjum. Ciekawe gdzie? W Jordanowie? Przecież to już nie są płody. Matki zdążyły je pokochać. Kochają je nawet za tak maleńkie słówko, jakim jest wypowiedziane przez malucha słówko mama.
Mało, że mają taki „pieski” problem, to są często w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Z konieczności, by móc dojeżdżać na terapie do innego miasta kupują samochód. Dla takiej matki, to nie jest żaden luksus, tylko smutna konieczność, ale i tak kłuje w oczy środowisko w którym na co dzień żyje.
Samochodu jej zazdroszczą, bo na chorobie swojego malucha się dorobiła, ale nie mają bladego pojęcia, jaki oni sami mają luksus, chociaż samochodu nie mają. Mają zdrowe dzieci. Więcej wolnego czasu i przespaną noc bez strachu.
Ale dla niektórych ludzi, to się nie liczy, tylko ta jeżdżąca polskimi drogami blacha.
Te kobiety chcą, czy nie chcą muszą być silne. One nie mogą umrzeć przed swoimi dziećmi. Co z nimi z ich maluchami się stanie, gdy matki zabraknie? Są i takie dzieci, które po postawionej diagnozie tracą ojca. Zostaje im już, tylko i wyłącznie matka.
On taki silny, ważny, taki wrażliwy i wspaniały, często czmycha od żony i niepełnosprawnego dziecka.
Ona zwiać nie może. W stresie i w okropnym napięciu musi żyć każdego dnia. Musi się spotykać z instytucjami, które nie są w stanie choćby częściowo zaspokoić potrzeb jej dziecka. Gdy tak się czyta, „Żeby umarło przede mną”, to można dobrze się przyjrzeć, jak w naszym kraju funkcjonuje pomoc dla niepełnosprawnych. O wszystko trzeba samemu się starać, bo nie ma nikogo, żadnej instytucji, która na co dzień, by czymś takim się zajmowała. Na przykład starała się o nowe leki, o nowe terapie, by „odkrywała” nowe ośrodki diagnostyczne? Gdzie to, czy tamto leczą, a może dopiero próbuje się leczyć, by je tam razem z dziećmi wysłać. Matki same muszą się tym zajmować. Same muszą, to ogarnąć. Kontaktują się z takimi samymi matkami, jak one same.
Matki nigdy tak do końca nie są pogodzone z tym, co spotkało ich dzieci, ale pogodziły się z własnym losem, z tym, że są jedynymi osobami na które mogą liczyć te bezbronne istoty. Są to matki tych dzieci, którymi trzeba będzie się zajmować do swojej albo dziecka śmierci.
„To ukłon wobec wszystkich kobiet o smutnych oczach. Takie je mają. Smutne nawet wtedy, gdy się śmieją.”
Matki bywają też wredne. Pieskie życie je takimi zrobiło, bo muszą się wykłócać o pieniądze. Nawet o drobne. O każdą wolną chwilę, którą można poświęcić na dodatkową rehabilitację dla swojego dziecka. Do pracy iść nie mogą, bo kto zajmie się takim maluchem? Do zdrowego dziecka nianie, by przyszły, ale do tak chorego, to już nie.
Dla mnie takie mamy są bohaterkami. Nie! Te kobiety naprawdę są święte!!
Niedawny protest Osób Niepełnosprawnych pod sejmem i w sejmie stał się u nas sprawą głośną. Niczego nie wywalczyły ani krzykiem, ani płaczem. Pomocy od państwa brak. Przecież te biedactwa na tych „mądrali” nigdy nie zagłosują, to po co im pomagać, prawda? Te zdrowe, to jakby co, w razie godziny W. oddadzą dla kraju własne życie. One później wiele nie dostaną, tylko kawałek blachy za tak zwane męstwo. Może nawet rentę i kiepską protezę albo pogrzeb z wojskowymi honorami.
A te pobite niechciane maluchy? O tych autor tutaj nie pisze, ale doskonale wiemy, co pijani tatusiowie z nimi robią, gdy im swoim płaczem w chlaniu przeszkadzają. Mamusie też takie bywają, bo facet dla nich jest ważniejszy niż taki maluch. Czy ktoś tym malcom później pomoże? Często na pomoc jest już za późno. Później robi się wielkie lub mniejsze halo i na tym z reguły się kończy.
Nic w sejmie nie zyskały, ale opowiedziały głośno swoją historię. Dostały od rządzących po no-
się i po łapskach. Urodziłaś, to musisz je teraz wychować, to twój problem. A przecież są to mali ludzie, którym nigdy nie będzie dane normalnie funkcjonować w jakimkolwiek społeczeństwie.
„Gdy słyszę teksty polityków na temat marszu kobiet, to opadają mi ręce. Gdybym mogła, to sama bym poszła protestować przeciwko pomysłom o zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Nie jestem za aborcja na życzenie, na przykład w razie wpadki, ale niektóre rodziny nie są w stanie udźwignąć niepełnosprawności dziecka. To rodzice powinni mieć prawo do decyzji, co zrobić z ciążą, a nie władze. Wkurza mnie, że chcą nas zmusić do rodzenia”.
Zmuszą, a potem jak zwykle oleją.
A może tym mądralą, którzy mają zdrowe, albo nie do końca zdrowe dzieci, ale mają w sobie tyle jadu, by nieustannie czepiać się protestujących, to może by im zabierać własne maluchy, bo czy ktoś taki, który wokoło „pluje” na innych, potrafi wychować mądrego człowieka? Może taki plujący gość powinien zostać w domu. Razem ze swoim malcem, a nie biegać na wszelkie „pyskówki”. Pewnie by odetchnęli z ulgą, prawda? Zabrali nam nasze dzieciątko i już. A myśmy biedaczyska tego nie chcieli. Walczyliśmy ze wszystkich sił i nic...
O wychowaniu na dobrego obywatela nawet nie wspomnę, bo może być taki sam, jak ich własna mamusia, czy tatuś. Myślę, że dopadła ich prawdziwa karma. Za te wszelkie „mądrości” życie im też dokopało. Inaczej być nie może.
Na koniec bardzo nisko chylę głowę przed autorem. Książka była bardzo potrzebna. Czy kogoś czegokolwiek nauczy? Nie wiem. Zdaje się, że nie. Inne sprawy zawsze są ważniejsze. O tych malcach się nie myśli, bo i po co? Urodziłaś, to rób z nim co chcesz. Źle zrobisz, to ci dokopiemy, ale raz na zawsze wara ci od aborcji...
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

„Ślicznotka doktora Josefa” Zyty Rudzkiej
Wrzesień 2022

"Ślicznotka doktora Josefa" Zyta Rudzka
Zyta Rudzka debiutowała w Twórczości, opublikowała powieści: Białe klisze, Uczty i głody, Pałac cezarów, Mykwa, Dziewczyny Bonda. Jest laureatką Europejskiej Nagrody Radia Deutsche Welle, Nagrody im. J. Iwaszkiewicza, Nagrody im. St. Piętaka.

Mam przed sobą „Ślicznotkę doktora Josefa”- Zyty Rudzkiej. Byłam przekonana, że akcja tej książki potoczy się w jednym z dawnych obozów, bo imię Josef kojarzy mi się z czymś okropnym, z czymś takim, gdzie nikt z nas nie chciałby się znaleźć. Tak myślę, a tymczasem jej akcja będzie się toczyła w miejscu, w którym czas stanął w miejscu.
Jest to powieść o lokatorach domu starców. Bohaterowie zostali wyrwani ze swojego dawnego życia, a tym samym zostali zmuszeni do przebywania ze sobą. Nie ma tu więzów krwi, ani miłosnych czy przyjacielskich relacji. Czas zatrzymał się tu na dobre. Za to często tutaj się słyszy; chcesz być spaloną, czy pochowaną.
Wokoło są tylko wspomnienia, choćby czereśni, których tu nie ma. Wspomnienia co i rusz tu wracają. Mamy tu starcze niedomagania, choroby. Autorka nam nieustannie akcentuje, że starszy człowiek, to nadal człowiek, a ten ma przeróżne przywary, natręctwa i dziwactwa, które co i rusz, i tak będą do takiego starca wracały. Autorka dotyka problemów ludzi, którzy doświadczyli okrucieństw wojny i obozów koncentracyjnych.
Czechna i Leokadia, to siostry bliźniaczki, na których doktor Mengele, w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu wykonywał różne eksperymenty medyczne. Przez to Czechna straciła przed-ramię.
Nie potrafię sobie tego fragmentu odmówić ani wyobrazić. Koniecznie muszę o tym napisać.
„Znowu oglądał tylko ją. Skąpił jej słów, dotyku. Jego podziw był niemy. Macał wzrokiem. Naruszał w myślach. Ślizgał się wzrokiem po jej piersiach. Dziecięcych. Skulonych. O tycich brodawkach. O sutkach przypominających wczesnoletnie, bladoróżowe truskawki”.
„Wyciągnął rękę. Dotknął szpicrutą. Ciało ugięło się. Skóra zapadła się w mały lejek. Pchnął. Bolało. Nie poruszyła się. Ja, gut. Podobała mu się”.
„Odjął szpicrutę. Była inna. Nie płakała. Jakby nie czuła zimna. Odoru. Swądu spalonego ludzkiego mięsa. Trwała znudzona. Przestępowała z nogi na nogę. Z twarzą groźną. Napiętą. Wykonywała polecenia. Kucała. Wspinała się na palce. Podnosiła ręce do góry. Obracała się. Stawała bokiem. Tyłem. Pochylała się. Wypinała. Prostowała. Patrzyła mu prosto w oczy. Dziwiło go to, ale i bawiło”.
„Przyłożyła przy tym palec do warg, jakby nakazywała mu milczenie”.
„Popchnął z całej siły. Padła. Leżała. Z rozrzuconymi rękami. Uchylonymi nogami. Wbita w
żwir. Ale jeszcze nie zdechła. Drgnęła. Poruszyła się. Powstała. Wyprężyła się. Obtarła z twarzy wydzielinę, którą strzyknęła w chwili upadku”.
Czy wtedy o czymś myślała, czy tylko bezmyślnie w ten sposób się zachowała. A jej kat musiał być z siebie i ze swojego kolejnego nabytku bardzo zadowolony, bo jej pośpiesznie nie dobił. Innych tak. Jej jakoś nie. Będzie ją dobijał, ale strasznie długo, bo po trochu.
Czechna po latach już jako staruszka nazywa siebie „miss Auschwitz”. Chwali się tym przed pensjonariuszami. Dlaczego tak o sobie mówi? Próbuje umieścić się, w tej trudnej minionej historii na pozycji kogoś wyjątkowego. Czy myśli o swoim kacie z ironią? Tego nie wiemy, a może z pogardą, bo ją w szczególny sposób „miłował”, w swoich nieludzkich badaniach? Trudno dziś po tylu latach o tym cokolwiek powiedzieć. W ten sposób Mengele dokumentował, że materiał ludzki tutaj się nie marnuje.
Mąż jej załatwił solidną niemiecką protezę ręki. Ale nie lubi jej nosić. Po byciu w obozie nie może wrócić do normalności, nie potrafi. Ale już wie, że Niemcy wiedzą, jak człowieka zdekompletować i skompletować. Z ust bohaterki słyszymy, że „tęskni za obozem”. Dlaczego? Bo trochę dla mnie to dziwne. Ale możemy tego się domyślić, bo tamta brama, ta obozowa, któregoś dnia dla wszystkich żyjących szeroko się otworzyła. Dla niej też. Mogła przez nią swobodnie wyjść, a ta brama, brama domu starców, to brama donikąd. Tu nieustannie czeka się z nadzieją na odwiedziny swoich bliskich. A ci za często tu nie przychodzą. Zresztą... trudno im się dziwić. Tyle tu ludzkiego nieszczęścia. Za tą bramą jest starość i niewyobrażalna samotność.
Pan Konsul, Miron i pani Benia są z podobnym ciężarem doświadczeń. Połączeni wspólnym
losem, zamknięci w ośrodku, w swoich cielesnych powłokach. Czekają tu na śmierć. Tylko ona ich uwolni od okropności wspomnień i od beznadziejnej teraźniejszości. „Całe to życie, to jedna wielka kolejka na gilotynę”.
Książka na pewno jest ważna. Starość czeka nas wszystkich. Jak ją przejdziemy? Może ze spokojem i z godnością. Czy będziemy nieustannie wracać do młodości, która na dobre minęła i nie ma szansy, by mogła wrócić? Jaka ona by nie była i tak nie wróci.
Autorka zwraca uwagę na tych, którzy na co dzień są pomijani, a tym samym spychani na życiowy margines, bo często są uciążliwi, bo nam przeszkadzają. Do końca życia będą z podłogi zbierali okruchy jedzenia, będą je chowali po kieszeniach. Za mankietami rękawów bluzek i koszul. Gdziekolwiek. Byle tylko schować. Oni już wiedzą, co to jest dokuczliwy głód i przejmujący chłód.
Autorka zwróciła uwagę na starych ludzi, którzy nadał żyją, myślą, czują i cierpią w samotności. Uświadamia nam nieuchronność starzenia się i w końcowym efekcie śmierci. Wszystko to święta prawda, ale mam kolejne pytanie, czy tu chcielibyśmy się znaleźć.
Tak sobie w tej chwili myślę. Tyle mówi się o ludzkim życiu, ale czy to coś zmieniło? Wielkie nic. To tylko puste słowa. Niczym nie poparte. Żadnym skutecznym działaniem. Taki ośrodek dostanie niewielkie pieniądze i to wszystko. A tacy, jak Mengele wciąż na tym świecie żyją. Panoszą się i wymądrzają. Czy mają wyrzuty sumienia, gdy giną ludzie: ich rodacy, ich krajanie? Akurat. Są między nami i tacy, którzy kochają wybuchy i rozrywanie się bomb. Nie myślą nad tym, że przejdą do historii jako barbarzyńcy i mordercy. Pomniki może dostaną, bo niektórzy takich kochają, ale czy pozostali będą tych panów chwalić? Swój, swego zawsze znajdzie. Tacy zawsze się wspierają. A starców? Tych od zawsze ma się gdzieś. Na tych od zawsze nie ma mamony. Masz się urodzić, ciężko pracować, a później wiej nieszczęśniku do raju, jakbyś nagle przestał być człowiekiem. Stajesz się nikim. Ale się urodziłeś, bo o ciebie nieustannie walczą, a potem twoje życie nikogo już nie obchodzi. Nic, a nic…
DKK Rawicz
Kicińska Władysława

„Dziewczyna, kobieta, inna” Bernardine Evaristo
Czerwiec 2022 

                                                                               

Bernadine Evaristo jest brytyjską autorką. Pisze powieści, opowiadania, poezje, eseje, teksty
krytyczno-literackie, dziennikarskie oraz produkcje teatralne i radiowe. Prowadzi zajęcia z kreatywnego pisania jako profesorka na Brunel Uniwersity w Londynie, gdzie na co dzień mieszka.
Zwyciężczyni Nagrody Bookera w 2019 roku...
Uf… Chciałoby się w tym miejscu powiedzieć. Tyle tego wszystkiego na jedną marną kobietę.
Książkę Bernardine Evaristo „Dziewczynę, kobietę, inną” – nagrodzono Bookerem w 2019
roku. Evaristo była pierwszą czarnoskórą pisarką, która odebrała tę nagrodę. Problem w tym, że do spółki z „Testamentami” Margaret Atwood. Dlaczego tak? Nie umiano wybrać jednej, czy nie chciano tego zrobić? Możemy tylko się domyślać i to, co się stało dokładnie przeanalizować, ale tak się stało, a może wydarzyło. Doskonale wiemy, że wciąż jeszcze dzieli się nasz „ludzki” świat, na tych i na tamtych. Kolor skóry wciąż jeszcze jest ważny, a może dla niektórych z nas jest najważniejszy.
Mamy tu pięć rozdziałów i epilog w których pisarka oddaje głos poszczególnym postaciom.
Ich losy z sobą się splatają. Prezentuje historie kobiet, z których większość to potomkinie emigran-tów z krajów afrykańskich.
Pierwszy rozgrywa się wokół Ammy – pisarki, scenarzystki teatralnej, feministki, lesbijki nieu-
miejącej się związać na stałe z jedną kobietą, anarchistki przez lata mieszkającej w żeńskich komunach. W jakiś czas potem narracja przeskakuje na kolejną z kobiet.
No cóż. Powieść składa się z różnych historii. Bohaterowie ogólnie odnieśli sukcesy. Czy
przyszło im to łatwo? Nie zawsze. Matka jednej z dziewczyn prawie „na siłę” zmusza własną córkę do nauki. Inaczej nigdy nie wyjdzie z dołka. Zawsze będzie w nim tkwiła. Nigdy nie poprawi swojej doli ani swojego losu. Mądra z niej kobieta. Czyż nie tak?
Dla dziewczyny ludzie są skomplikowani. Dla matki. „Nie mów do mnie jak do dziecka.” Życie
taty dziewczyny kręci się wokół spotkań aktywistów, demonstracji, protestów pod parlamentem i sterczenia na rynku Lewisham. Przez całe dzieciństwo wysłuchiwała jego kazań o niegodzi-wościach kapitalizmu i kolonializmu oraz korzyściach płynących z socjalizmu. Czyli z kolejnego luksusu.
Tak czy siak różnie z tym bywa. Autorka opowiada o skomplikowanych losach swoich postaci.
Każda z kobiet czegoś szuka i za czymś goni. Szuka kogoś bliskiego, jakiegoś celu w życiu, przynależności do kogoś lub do czegoś: domu, kochanki, matki, utraconego ojca. Jakiejkolwiek nadziei na lepszy los.
Jest to powieść o kobietach. O ich sile, słabościach, a nawet o miłości. Mamy tu artystki. Pracu-
jące w bankach. Nauczycielki. Sprzątaczki, a nawet gospodynie domowe. Są w różnym wieku
i często mówią dialektem afrykańskim. Autorka stara się pamiętać, że wciąż są ludźmi. Nie uspra-wiedliwia ich zachowań. Wie, że mają swoje traumy.
W późniejszych rozdziałach pojawia się więcej tragicznych historii. Niezależnie od wieku, po-
chodzenia czy zawodu doświadczają podobnej ignorancji i traum.
Ja też miałam traumy. Pani od języka polskiego lubiła, gdy litery miały podpórki. „A”, musiało
ją mieć. „b”, „c”, „d” i tak dalej i dalej. Litery nie mogły być bez podpórek. Inaczej biedne by się garbiły, a tu zdanie zaczyna się małą literą i często na końcu nie ma kropki. Nie wiem, jak moja pani coś takiego by przeżyła, ale bardzo dobrze, że tego już nie zobaczy.
Autorka buduje historię kolonialnej, rasowej i płciowej przemocy. A jej ofiary. Nie tylko główne
bohaterki, bo ich przodkinie również je przeżywały. Jednym słowem trzeba im współczuć.
Mam kolejne pytanie, czy los ludzi o innym kolorze skóry kiedykolwiek się zmieni? Czy już
zawsze tak będzie? A może, my ludzie już tak mamy? Zawsze nam źle. Zawsze łapska nas swędzą. Według mnie, nasz świat, to niezłe szambo. Nigdy w nim nic się nie zmieni. Już zawsze tak będzie, bo my, tak zwani „biali i mądrzy ludzie” i nie tylko biali, tak żyć potrzebujemy, bo takie życie kochamy. Takiego życia potrzebujemy, jak tlenu do oddychania.
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

"Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym" Jennie Dielemans
Maj 2022

Witajcie w raju
Jennie Dielemans
Reportaże o przemyśle turystycznym

Jennie Dielemans jest szwedzką dziennikarką, reporterką, felietonistką, wydawczynią i pisarką.
Pracuje dla prasy, radia, telewizji i serwisów internetowych. Autorka podróżowała do kurortów na całym świecie, od Tajlandii po Karaiby. Swoje obserwacje dotyczące kulis masowej turystyki opisała w zbiorze reportaży….
„Witajcie w raju” przenosi czytelnika z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent. Opisuje degradację środowiska, wyzyskiwanie uchodźców i fakt, że większość pieniędzy wydanych w Azji i Ameryce Południowej wraca tam, skąd zostały przywiezione – na Zachód.”
Często w ten sposób myślimy, ale powiem słowami autorki, które zawarła w przedmowie…
„Muszę się wyrwać, oderwać od tego wszystkiego.”
I fajnie. ‒ Chciałoby się w tym miejscu powiedzieć.
„Jakaś wyspa. Choćby Malapascua. Szum fal. Pióropusze palm…”
Co za idylla...
Kiedyś idylla, to może była. Bo powoli odkrywało się przeróżne kontynenty. Dziś za szybko to wszystko się kręci. Marzyliśmy o nieskażonych cywilizacjach. Czyż nie tak? Ale czy dziś na egzotycznych wyspach zostało jeszcze coś do odkrycia: oprócz jednakowych hoteli. Zastawionych leżakami plaż, straganów pełnych wszelkich pamiątek i tamtejsze, bo rodzime menu.
To prawda, że chcielibyśmy coś wyjątkowego przeżyć, zobaczyć, a nawet dotknąć. Szukamy wrażeń. Egzotyki. Tego czego nie mamy u siebie na co dzień. O wielu innych sprawach nie myślimy. Jesteśmy tu, tylko my i nasze własne potrzeby. Turyści przyjadą w jakieś miejsce i leżą na leżakach przy krawędzi basenu. Opalają się i czytają. Bo wcześniej przeczytać książkę jakoś się nie składało, na lekturę nie było ochoty, a może czasu.
Przez lata turystyka się rozwijała. Niektórzy jeździli turystycznie w góry, inni oglądać odkryte gdzieś wodospady. Byli i tacy, którzy wyjeżdżali, by się zabawić. Autorka przygląda się, jak zmasowany ruch turystyczny, bo tak trzeba nam to zjawisko dziś nazwać, wpływa na miejscową ludność i na lokalne środowisko.
Przyjeżdża coraz więcej turystów. Buduje się coraz więcej hoteli. Zwykle stawia się je w zawrotnym tempie, nie zważając ani na podłoże na którym je się stawia, ani na środowisko naturalne, czy na interes przyszłych pokoleń. Gdy wyginą lasy mangrowe ktoś jeszcze tutaj przyjedzie? Obcy inwestorzy robią szybko duże pieniądze. Stają się milionerami, to znikają. Zostawiają po sobie nie tylko „miejsca pracy”, ale również liczne ścieki spływające wprost do morza, zaśmiecone plaże, wysypiska, brak wody. Porzucają wszystko to, co służyło i ma służyć turystom, ale nie posłuży mieszkańcom tego regionu, a sam region w jakiś czas potem na dobre się zdegraduje. W końcowym efekcie tak, to będzie wyglądało. Właściciele hoteli nie przestrzegają prawa. Mają pieniądze i władzę. Zrobią to, co zechcą. A turystom powoli to nie wystarcza, tylko nie plaża. Ciągle chcą czegoś więcej i więcej. Chcą spotkać prawdziwych ludzi, bo ci, których oglądają w hotelu i przy nim, nie są w ich standardzie.
Organizacje broniące praw człowieka zwracają uwagę na rosnący tam problem prostytucji, również dziecięcej. Do szkoły taki mały chłopiec się nie nadaje, ale na budowę, by nosić ciężkie wiadra z zaprawą, to już tak i by jakiemuś panu w łóżku usłużyć, to też będzie dobry. Z dziewczynkami i kobietami jest podobnie. Prostytucja rodzi się z biedy.
Może zamiast tylu hoteli należało zbudować jeden, czy drugi skansen. Tam miejscowi mogliby robić z siebie, na użytek szerokiej publiczności wszelkich przebierańców. Tymczasem turyści podglądają rdzenną ludność w ich domach i strasznie się dziwią. „Pomyśl, że oni tak mieszkają”. „To jak podróż w czasie”. Czyż nie tak? Nie mają prysznica? Świat tu stanął na dobre? Stanął w miejscu? Za parę batów wchodzą do środka i nad wszystkim wydziwiają. Turyści mieszkają w luksusie, w hotelu, a rdzenni mieszkańcy żyją biednie i byle jak. Wszystko tu robi się dla przyjezdnych. Miejscowi godzą się na to oglądactwo, bo nie mają wyjścia. Myślę, że w środku aż się gotują, gdy na wchodzących patrzą. Ale trudno wzgardzić dodatkowym groszem.
„Przecież turyści przyjeżdżając tu dają tym ludziom pracę.”
To prawda, że im tym sposobem dają, ale pracodawcy wyzyskują swoich pracowników i przy każdej okazji „skubią” biedaków ile wlezie. Często pracodawca znika z całą wypłatą albo nawet z trzema. Nikomu nie możesz się poskarżyć, bo policjant wleje ci poniżej krzyża. Wyciągnie od ciebie jakąś uchowaną mamonę. Albo ciebie biedaku z jego pomocą deportują. Uciekłeś z jednej biedy, wpadłeś w drugą i możesz kolejny raz wrócić do tej pierwszej. Tam czekają na mamonę od ciebie, a ty wciąż jesteś goły. Często popadasz w narkotyki i w prostytucję. Coraz częściej ludzie każą sobie płacić za zrobienie im zdjęcia. Za friko ma im pozować? W sprzedaży są jeszcze widokówki, pamiątki i rękodzieło. Na ścianach wiszą zdjęcia różnych grup etnicznych.
„Fantazje jakie snujemy o świecie, który jest od nas daleko i tęsknota za tym co nietknięte,
zrodziły największy przemysł świata. To przemysł, w którym opakowuje się, reklamuje i sprzedaje nasze marzenia. To również przemysł, który produkuje wszystko, począwszy od olejku do opalania, noclegu w hotelu i miejsca w samolocie, na usługach seksualnych, śniadaniu angielskim i polach golfowych skończywszy”.
Boimy się obcych, to prawda, ale kto jest temu winien. Sami jesteśmy sobie winni.
„Miejscowych traktuje się jak bydło, robotnicy tłoczą się w slumsach i wypruwają flaki, żeby zachować pracę. Każdego dnia widzą turystów opływających w luksusy za murami gigantycznych hoteli…” „Turystyka jest jak kokaina. Jest dla nas bardzo szkodliwa”.
A skorumpowane rządy nic z tym nie robią. Tak im jest wygodnie. Oni nie żyją w slumsach, tylko w luksusie. Jak już, to na kłopoty innych przymykają oczy i głuchną, by nie słyszeć błagań własnego narodu.
A my, turyści! Leżymy przy basenach. Sączymy trunki, opalamy się, czytamy książki, których nie mieliśmy kiedy u siebie przeczytać i każemy miejscowym się obsługiwać. Dostali pracę! Czyż nie tak? Powinni z niej się cieszyć. Ciekawe czy my byśmy się cieszyli z takich warunków w jakich pracują.
Kiedy nasi znajomi wracają do siebie, zwykle nam mówią, że byli i tu, i tam. A to by znaczyło, że taki ktoś był w raju. I co z tego, moi mili. W moim mieście też jest basen. Też mogę nad nim poleżeć. Przynajmniej za bardzo się nie spiekę, nie zrobią mi się na twarzy zmarszczki. U nas takich temperatur, jak tam nie ma i prześpię się we własnym łóżku. Niedoli innych nie będę widziała, jak już, to naszą własną. Basen będę miała za marne grosiczki i nie utrudzę się podróżą.
Przyznaję. Nie przepadam za takimi książkami. Miałam zamiar rzucić ją do czorta, ale dotrwałam do końca, bo ją skończyłam. Nawet łza zakręciła mi się w oku, gdy „zobaczyłam” dziesięcioletniego malca na budowie. Dźwigającego w wiadrze zaprawę.
Na koniec powiem tak, że autorce należą się duże brawa. Jeździła po świecie i tu, i tam. Za dużo nie leżała nad basenem. Jeśli wyciągnęła się na leżaku, to przynajmniej miała oczy szeroko otwarte. Widziała to czego nie widzieli inni. Albo nie chcieli widzieć, bo tak im było wygodnie. Moi i nie moi, przechwalający się znajomi. Wszystko to przelała na papier. Czy „tamtym” biedakom, to cokolwiek pomoże? Nie wiem, ale może pozostałym otworzy szeroko oczy. Tak nie powinno być. Dzieci do szkoły, a tatusiowie do roboty, a ci co rządzą ludźmi i ich marnym życiem, powinni podwinąć rękawy, bo dużą mamonę i wszelkie ważne tytuły za swoją tak zwaną pracę biorą. Chciałabym wiedzieć, gdzie oni są i dlaczego nie dbają o swój naród? Najłatwiej wypuścić na swoich udręczonych ludzi szanowną policję.
I tym razem się nie wychylę. Na koniec podyskutujcie. Może nam wszystkim taka dyskusja wyjdzie na dobre. A jeśli nie, to ten durnowaty świat wkrótce zejdzie na psy. Tak wkrótce się stanie. Wszyscy zaczniemy od zera. A może znikniemy, jak ci dawni ludzie, którzy byli i na koniec się zmyli. A teraz znajdujemy ich szkielety, gdy grzebiemy w przeróżnych wykopaliskach.
Władysława Kicińska
DKK Rawicz

"Zakonnice odchodzą po cichu" Marta Abramowicz
Kwiecień 2022

Marta Abramowicz jest dziennikarką, badaczką, psycholożką. Reportażu nauczyła się od Hanny Krall. Zajmuje się również robieniem badań społecznych, najczęściej o ludziach, którzy nie potrafią się odnaleźć.
Przyznaję. Tytuł mnie trochę zaciekawił. Tylko tytuł, ale to wszystko. Niczego nadzwyczajnego po tym, co autorka napisała się nie spodziewam. Tytuł sugeruje, że będzie to, co zwykle w naszym życiu bywa. „Przecież to są tylko kobiety”, słyszymy tak bardzo często. Wiemy, że kobiety od zawsze pełnią rolę drugorzędną. Traktowane są jak służące lub niewolnice mężczyzn. Z kobietami od zawsze nikt się nie liczy. Co kobieta powinna robić - każda z nas wie.
Za tymi wysokimi murami [zakonów] jest trochę inaczej. Tam również trzeba: prać, gotować, prasować, a nawet dokładnie sprzątać... O ołtarz też trzeba zadbać. To dla mnie nic dziwnego ani nadzwyczajnego, bo tam też trwa życie. No… Może ciut inne niż nasze. Według mnie za tymi murami powinna być mistyka, a może nawet magia. Taka z innego świata. Ale czy faktycznie taka tam jest? Zdaje się, że niczego tam nie ma, tylko „od zawsze” istnieje tam skostniała instytucja. Od wieków w tym trwa i pewnie nadal będzie w tym trwała. Zakonnice nie mogą liczyć na jakiekolwiek wsparcie. Ani te, które tam od zawsze żyją, ani te, które stamtąd odchodzą. Odchodzisz, to jesteś umarła dla zakonu, który niemiłosiernie cię wykorzystywał a matka przełożona na to, co tam się dzieje przyzwalała. Jakiś czas potem, jedna z dziewcząt zastanawia się nad tym wszystkim, co się tam dzieje, bo czuje się oszukana. To jest sekta, myśli? Rozbudowany aparat powołaniowy? A potem, jak już tu się dostaniesz, to nikogo nie obchodzisz? „Tylko służ, kochaj, pracuj, bądź wydajna.” To ciągłe umartwianie się. Spisywanie grzechów. Praca nad własną doskonałością. Czy ktoś z nas jest doskonały? Akurat. Jeden absurd pogania następny absurd. Byłe zakonnice nie mogą liczyć na jakiekolwiek wsparcie. Autorka pokazuje nam absurdalny świat. „Ona” żyje w ciągłym strachu przed karą i przed odrzuceniem. Ma tu być bezwzględne posłuszeństwo. Masz nie myśleć, nie wychodzić przed szereg, nie mieć żadnych potrzeb. Masz się podporządkować woli Bożej, a jej „wykonawcą” nie jest nikt inny, jak tylko matka przełożona. Choroba może być ale nie musi być wolą Bożą, ale zakochanie się (w księdzu lub we współsiostrze ) jest okropnym grzechem.
„Czas ofiarowany Bogu nigdy nie jest czasem kradzionym ludziom, którzy potrzebują naszej
miłości i obecności”.
Zakonnice zwykle czynią wiele dobra: prowadzą żłobki, okna życia, jadłodajnie dla biednych itp. Nieustannie słyszą, że ich „przeznaczeniem” jest słuchać i wykonywać polecenia. „Brak im ducha służby.” Pokory pewnie też nie mają, bo co i rusz słyszą: „oddanie się Oblubieńcowi jest jak z małżeństwem.” Z całą pewnością tak jest, ale małżeństwo często z jakiegoś powodu też się nie udaje. Można wypruwać sobie żyły, ale i tak drugiej osoby nigdy nie zadowolisz, prawda? Przecież za tymi murami [zakonu] pracują też nad swoimi emocjami. [Zakonnice] Myślały, że po ślubach wieczystych będą bliżej Boga. A czy były bliżej? Akurat. Dlatego stąd odchodzą. Powód tego bywa różny: bezradność, sprzeciw wobec zakonnej hierarchii i bezgranicznego posłuszeństwa przełożonym oraz zasadom rodem ze średniowiecza, którym siostry powinny, a nawet muszą być wierne ponad wszystko. Gdy któraś z nich odchodzi z zakonu, bo już nie daje sobie z tym wszystkim rady albo czuje, że już nie ma powołania, to się pakuje i natychmiast znika. Odchodzi z niczym i bez pożegnania, bo tam nie ma indywidualnych przyjaźni. Więzi mają być wspólne. Przecież są wspólnotą. Czyż nie tak? Z nikim nie można rozmawiać. Nawet z profetkami. Mistrzyni im niczego nie wyjaśnia, bo tak ma być. Tak jest przyjęte.
Dla przełożonych i dla tych ważniejszych sióstr gotuje się lepsze jedzenie. Ksiądz dostaje kotlet. Pozostałe „szare” zakonnice kaszę z masłem. Przy wspólnym posiłku jedna z nich czyta, a potem jest głodna, bo dla niej nic w końcowym efekcie nie zostaje. A rekreacja? Służy do odprężania umysłu wśród pracy, ale przede wszystkim do zacieśnieniu więzów jedności i miłości w Chrystusie. Na wszystkie ludzkie problemy zwykle zalecana jest modlitwa. Każda siostra wie, że całe swoje życie już nigdy nie będzie mogła sama o sobie decydować. Nawet o takim po kryjomu kupionym preclu za jakieś marne grosiczki, które jej się w głębi kieszeni uchowały. Mistrzyni każdej siostrze uważnie się przyglądać. Codziennie należy składać małe ofiary. Codziennie się umartwiać. To jest obowiązek dążenia do świętości. To jest istota bycia w zakonie. Czy chcą być świętymi...?
„Chcę być blisko Boga. Chcę się oddać Jezusowi” cała. Grzechy…? Czuje się oszukana. Zastanawia się czy to jest już sekta? Rozbudowany aparat powołaniowy? Gdy zakonnica odchodzi z zakonu, to zgromadzenie podejmuje decyzje, czy dostanie jakieś świeckie ubrania i pieniądze na podróż. Okazuje się, że za lata pracy w tamtym miejscu nie ma nic. Paczki i listy, które przychodziły od rodziny były skrupulatnie przeglądane. Niektóre konfiskowane i to, co jej było „niepotrzebne” zabierane. Dlatego po opuszczeniu tego miejsca, jakby na nowo się urodziła. Jest goła i wesoła. Musi dla siebie szukać nowego miejsca w obcym dla siebie świecie, bo od dłuższego czasu żyła pod nieustanną kontrolą i za klasztorną furtą. Dlaczego tak było? Czy dlatego, by z tego miejsca nigdy nie odeszła? By do własnej śmierci tkwiła w tym marazmie? Bo tak trzeba to uczciwie nazwać. Siostry o niej się dowiedzą, ale dopiero rano. Usłyszą, że straciła powołanie i odeszła na dobre. Gdy jeszcze tam była to, co i rusz wyznawała publicznie własne winy np. Zjadłam jabłko w pokoju. Pewnie powinna nim się podzielić. Przecież żyła we wspólnocie.
Żyjemy w XXI wieku, ale przerażające jest to, jak bardzo żeńskie zakony są odporne na zmiany
dokonujące się w Kościele. W męskich zakonach jest dużo więcej swobody. Wiara jest ta sama. System ten sam. Ojcowie dostają wynagrodzenie za swoją pracę, a wolny czas spędzają jak chcą. Nie muszą się prosić o pozwolenie na wyjście do ogrodu czy obejrzenie ulubionego serialu. Nie muszą ciągle chodzić w habicie. Natomiast siostry od razu po przybyciu do klasztoru zrzekają się wynagrodzenia za pracę. A potem muszą prosić przełożoną o mamonę. Na co? Choćby na podpaski. Przecież wystarczyło wejść do magazynu i pobrać to, co było jej potrzebne. Nawet nad tym, nad czymś tak błahym musiała być kontrola? Albo musiała prosić o zgodę na to, by jedna z drugą mogły zajrzeć do komputera. Zwierzchność się boi, że te młode dziewczyny będą od niej mądrzejsze i bardziej obeznane z otaczającym je światem? W tym wszystkim najśmieszniejsze jest to, że nawet nie może wejść na taką stronę, na jaką by chciała wejść.
Specjalnie się nie dziwię, że zakonnice opuszczając te mury. Kiedy to już nastąpi, te kobiety nie chcą mówić o tym, co tam się działo. Przede wszystkim opowiadają o trudach i przeciwnościach z jakimi musiały się nieustannie mierzyć, czy to przed złożeniem ślubów, czy już po ślubach wieczystych. Mówią o tym, że życie w zakonie wiąże się z nieustannym byciem pod stałą obserwacją współsióstr i przełożonej, a za każdy „grzech”, za każde nieodpowiednie zachowanie, grozi kara w postaci np. dodatkowych prac fizycznych lub zwiększeniu liczby godzin, które trzeba przeznaczyć na modlitwę. Można w tym miejscu stwierdzić, że bycie zakonnicą jest bardzo wymagające. Trzeba mieć naprawdę wielkie powołanie i bardzo silną psychikę, by tam zostać. Nieważne, że twoim celem pójścia za klasztorną furtę było pomaganiem innym.
Mimo ogromnego wysiłku autorki nie udało jej się przebić przez mur milczenia. Podejrzewam,
że autorka nie pisze tu całej prawdy. Temat jest ważny i bardzo dobrze, że autorka o tym pisze, ale żaden reporter nie zrobi nic, jeśli jego rozmówca będzie uparcie milczał. Bez powodu nikt nie milczy. Dla mnie to łamanie charakterów. Pranie mózgu. Tak myślę. Autorka szuka sposobu na zmianę świata. Niech go dobrze szuka. Może na koniec coś znajdzie. Według mnie, wystarczy przeprosić Boga za swoje grzechy, za swoje naganne zachowanie albo poprosić, by nam pomógł. Jeśli [Bóg] zechce nam pomóc, to tak się stanie, bez nacisków z naszej strony i bez tej całej klasztornej czy zakonnej otoczki. Bo tam też potrzeba niezłego kropidła. Tak myślę. Pracuj, umartwiaj się na kolanach i nie myśl bidulko…
Czy w Kościele katolickim jest jeszcze Bóg, czy tylko pieniądze i polityka? Chciałabym to wiedzieć. Chociaż łzy człowiekowi w oczach się kręcą, gdy coś takiego się czyta. Ale dobrze było w tę książkę zajrzeć.
Władysława K.

"Współczesna rodzina" Helga Flatland
Marzec 2022

Helga Flatland jest głosem nowego pokolenia norweskich pisarzy. Pisze również książki dla dzieci. Urodziła się w Notodden w regionie Telemark. Ukończyła studia licencjackie z zakresu języków i literatury nordyckiej na Uniwersytecie w Oslo.
Współczesna rodzina, to opowieść o trójce dorosłych ludzi. Którzy już się usamodzielnili. Mają
poukładane życie. Są dorośli. Nie potrzebują opieki rodziców. Dla niektórych rozwód rodziców jest bardzo trudny. Zaczynają się zastanawiać nad własnymi wyborami.
To miał być spokojny urlop z okazji siedemdziesiątych urodzin Sverrego. Miał być, ale wszystko się posypało, gdy jego dzieci usłyszały, że po czterdziestu latach wspólnego życia rozwodzi się z żoną. Jaki ma to teraz sens? Jeśli w ich domu coś było nie tak, to pozostali nie chcą powielać błędów własnych rodziców. Niczego nie rozumieją, bo dla nich wszystko w ich domu było w porządku. Ich wspólne dzieci niczego nie rozumieją. Ja też nie rozumiem. Nie mieli wspólnych zainteresowań? W domu rozmawiali wyłącznie o swojej „ważnej” pracy? Przecież pracę po przyjściu do domu mogli zostawić na „kołku”, za drzwiami. Ich rozmowy głównie dotyczyły tego, co robią poza domem. Rozmawiali głównie o sprawach zawodowych. W domu przez te wszystkie lata żyli iluzją? On cały czas był w innym świecie; ona zaś w książkach. Teraz po tylu latach, swoim „nowym” pomysłem psują rodzinną atmosferę. Mąż jednej z dziewcząt [dzieci] uważał, że mama jest czarująca, bezpośrednia, a tato się nadyma. Jest ważny. Czy tak faktycznie było? Zdaje się, że oni nigdy do siebie nie pasowali.
„Kobieta jest kontrowersyjna, impulsywna, zmysłowa. On jest bardziej zdystansowany, racjonalny i uczuciowy. Kochali to, co sami robią”.
Ich rozmowy dotyczyły tylko tego co robią? Gdyby byli z jednej „parafii”, gdyby oboje robili to samo czy byłoby im lepiej. Możliwe że też nie, bo w domu między nimi, by panowała zazdrość. Jeden chciałby być lepszym od drugiego. A może oboje nie potrafili dać drugiej osobie ciepła? Byli zimni, to skąd to ciepło miałoby się wziąć? Z literackiej fantazji, czy z projektów analiz finansowych? A teraz po wielu latach ze ścian w ich domu wychodził „szron i mróz”. A dzieci tego nigdy nie widziały.
W rodzinie należy rozmawiać. Ale widocznie nie mieli o czym a teraz po wielu latach jednym ruchem zburzyli wszystko. Zdaje się, że ich małżeństwo wcale nie było takie kryształowe, jak nam się wydaje. Dusili się w nim od wielu lat „ i nie znam też nikogo, kto potrafiłby udzielić bardziej wyczerpujących odpowiedzi na pytania”.
Pytania Häkona... „Tata natomiast brał niemal każde jego pytanie na serio, szukał odpowiedzi w leksykonach, a raz nawet rozkręcił radio”. Po co...? Chciał w jego wnętrzu coś zobaczyć, by maluchowi opowiedzieć, co tam faktycznie było, albo
co w nim ciekawego zobaczył. „ Jesteście zupełnie różnymi ludźmi, lecz mimo to stanowicie dla nas jedność, podobnie jak dla siebie nawzajem. To jak się dopełniacie, jak okazujecie szacunek i miłość – dając sobie jednocześnie niezbędną przestrzeń – zawsze bardzo mi imponowało i stanowiło cel, do którego staram się dążyć w swoim małżeństwie”. Faktycznie tak było? Dzieci obojga widzą teraz ich zakłamany świat? Zdaje się, że tak można go nazwać. Bo na koniec postanowili się rozwieść. „Nasz wybór jest przemyślany” - tłumaczą. „Oboje czujemy, że coś się wypaliło, że nie jesteśmy już w stanie czerpać z tego małżeństwa radości”. W małżeństwie ma być tylko i wyłącznie radość? Akurat. Zwykle są jeszcze inne ważne albo mniej ważne problemy. „Nie ma przed nami wspólnej przyszłości.” Decyzja obojga została przemyślana i zakomunikowana w sposób czytelny i spokojny. Oddalili się od siebie. Musiało im czegoś brakować. Sielanki z całą pewnością tam nie było. „W sumie rodzice nigdy nie byli wobec siebie przesadnie czuli”- powiedziała Ellen. „ Nie przypominam sobie, by okazywali sobie nawzajem miłość tak, jak ją nam okazywali”. „Pomyśl o wszystkich tych małych rzeczach, które dla siebie robią, o tych praktycznych drobnostkach, o mamie, która przygotowuje dla taty szklaneczkę ciepłego mleka, o tacie, który w drodze do pracy włącza ogrzewanie w aucie mamy, o książkach, które ona mu przynosi.” Tak faktycznie było, czy tylko z przyzwyczajenia tak się „starali’? A po cichu, gdy dzieci nie
słyszą, to... „ Ale faktycznie, zapomniałem, że żyję z kobietą bez skazy.” Co w tym zdaniu było? Ironia,
złośliwość, kpina? A może wszystko naraz... „Ich związek stanowi wartość stałą i niezmienną.”„Sztuczny głos taty, milcząca pogarda mamy przy obiedzie.” Było im ze sobą źle, to dawno mogli, to zrobić. Po co było to całymi latami ciągnąć. Dlaczego dopiero teraz? Ktoś to pojmie? Seniorzy w tym wszystkim wydają się być najciekawsi. Ale oni się rozstają. Reszta chce walczyć o swoje związki i zrobić wszystko, żeby nie powtórzyły się dramatyczne, w ich mniemaniu losy rodziców. Tak naprawdę, to do samego końca nie wiemy, co faktycznie stoi za ich decyzją.
Flatland udało się w wiarygodny sposób opisać, jak dorosłe osoby nie mają pojęcia o swoich problemach, kompleksach i wzajemnych urazach. Nie potrafią być ze sobą szczerzy, ale może z tego coś dobrego dla nich wyniknie. To nie było dobre małżeństwo. Tak myślę. Żyli jak w bańce mydlanej. Tylko po co tak długo z tym czekali? Tylko dla dzieci byli razem…? Czy nie wystarczy myśleć o tym, co się razem osiągnęło i zbudowało. On z wykształcenia matematyk. Projektował narzędzia do analiz finansowych. „Roboty nigdy nie zastąpią człowieka z doświadczeniem.” ‒ zwykle tak twierdził. Ona redaktorka w wydawnictwie. Może brakuje jej uznania, docenienia. A może całymi latami żyła w świecie iluzji i fantazji. Potrzebowała czegoś więcej niż mąż ze swoimi fachowymi mądrościami jej ofiarował. W prawdziwym życiu nie ma na to miejsca, to nie miało nic wspólnego z normalnym szarym życiem. „Rodzice muszą przecież brać odpowiedzialność za własne decyzje .” I na koniec biorą. Zdaje się, że matka poukładała sobie w głowie rozwód i jest gotowa żyć dalej. A ojciec zaakceptował jej wybór, bo i tak być mogło.
Przyznaję, że czegoś innego się spodziewałam. Sądziłam, że teraz żałują swojej niefortunnej decyzji, albo że jedno z nich zachorowało, a drugie wpadło w czarną rozpacz. A tu wielkie nic... Coś mi umknęło? Nie wiem. Może i tak.

Władysława K.

Chmury z keczupu - Annabel Pitcher
Luty 2022

Nie pierwszy raz sięgam po literaturę młodzieżowa, pomimo tego, że jestem dorosłą kobieta. Lubię wracać pamięcią do uczuć z młodości, pierwszej miłości, szkolnych lat, dawnej przyjaźni... Tego wszystkiego szukam i oczekuję w książkach młodzieżowych.
Zanim jednak przeczytałam lekturę, to co mnie skusiło, aby się nią w ogóle zainteresować, był to intrygujący tytuł powieści oraz nagroda, jaką autorka otrzymała za nią (nagroda im. Edgara Allana Poego w kategorii Najlepsza powieść Young Adult). Do tego wszystkiego wiele pochlebnych opinii m.in. od The Guardian, The Sunday Times czy The Bookseller.
Książka jest swojego rodzaju spowiedzią głównej bohaterki (która nie zdradza nam swojej tożsamości aż do ostatnich stron, gdzie dopiero wtedy możemy to odkryć). Napisana lekkim, prostym językiem, w formie listów (czyli z datami, dzięki czemu łatwo będzie nam się odnaleźć w fabule), oraz z punktu widzenia osoby pierwszej (narrator = główny bohater).
Zoe, zwyczajna nastolatka, która wiedzie normalne, szkolne życie dopiero zaczyna swoją przygodę z pierwsza miłością. Zakochuje się w dwóch chłopcach, nie wiedząc, że są braćmi. Kiedy prawda wychodzi na jaw, dochodzi do poważnej kłótni między nimi w wyniku czego, ginie jeden z chłopców. Zoe do końca życia będzie się winić za tą śmierć
i aby sobie ulżyć w tym cierpieniu, postanawia opisać całą historię w formie listów do więźnia skazanego na śmierć (za morderstwo swojej żony). Zoe czuje więź z osadzonym, bo uważa, że oboje mają na sumienia takie same zbrodnie – zabicie ukochanego człowieka.
Książek przeczytałam jednym tchem i na pewno zapamiętam ją na długo. Historia jest bardzo wciągająca i niebanalna. W tej powieści znajdziemy wszystko to, co powinno się tam znaleźć (pierwszą miłość i pierwsze złamane serce, problemy szkolne, nieporozumienia w rodzinie widziane okiem dziecka-nastolatka, a do tego cała masa różnych uczuć pozytywnych i negatywnych).
Tę powieść można podsumować jednym zdaniem : Książka pełna wszystkiego - ciepła, miłości, humoru, wzruszeń i dramatów.
Kinga Z.

"Nikolski" Nicolas Dickner
Styczeń 2022

Główny bohater Noach porządkując rzeczy matki, po jej śmierci, zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wcale jej nie znał. Dopiero czytając jej pamiętniki oraz listy odkrył jaka była naprawdę. Okazało się, że wywodziła się ze szczepu Indian. Decydując się na małżeństwo z człowiekiem rasy białej na zawsze straciła status Indianki. Natomiast swojego ojca nigdy nie poznał osobiście, jedynie dowiedział się wiele o nim z listów po matce. Jak się okazało, jego ojciec pochodził z odległych wybrzeży Atlantyku. Należał do rodziny Akadian - upartych osiedleńców.
Myślę, że warto sięgnąć po tę książkę, choćby z tego względu, że lekko się ją czyta.

Irena R.

powrót do wszystkich aktualności
Strona używa plików cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. X