+ A A - wcag-contrast-on
icon facebook icon youtube icon instagram icon bip
Recenzje DKK

Recenzje DKK

Yellowface
Rebecca F. Kuang

Najnowsza powieść „Yellowface” po raz pierwszy w dorobku autorki całkowicie odchodzi od jakichkolwiek wątków fantastycznych i skupia się na działaniu rynku wydawniczego… Pokazuje rynek wydawniczy, działanie socjal mediów i drogę do spełnienia marzeń od strony, od której nigdy nie chcielibyście oglądać...

Atheny Liu niespodziewanie umiera. Jej historię opowiada niezbyt bliska przyjaciółka. Niezbyt bliska… Przynajmniej tak się publicznie przedstawia. Juniper też jest pisarką. Wkrótce przyjmuje pseudonim Song. Juniper Song wydała tylko jedną swoją książkę. Przyjęto ją dość obojętnie. Zarabia na kursach dokształcających dla maturzystów. Juniper wkłada w pierwowzór dużo własnej pracy. Udoskonala pracę swojej poprzedniczki. Szlifuje ją razem z redaktorami, którzy mają sporo uwag. Robi tak do czasu, aż książka zostaje uznana za idealną. Tak czy siak proponuje wydawcom powieść Atheny, jako własną, a ci od razu dostrzegają w niej bestseller, a to by znaczyło, że zmarła faktycznie miała talent.
Nawet wtedy, gdy poznajemy całą historię, to nadal nie jesteśmy pewni, kto tu jest ofiarą, a kto czarnym charakterem, a może nie ma tu czarnych charakterów, tylko są tu ludzie, którzy zawzięcie walczą o sukces, bo bardzo trudno dostać się na sam szczyt. Trudno dostać się nawet do wydawniczego „przedpokoju”.
„Yellowface” skupia się w dużej mierze na rynku wydawniczym. Autorka przedstawia wcześniejsze losy June, a później następuje rozpieszczanie przez otoczenie, gdy wydaje książkę Atheny jako własną. Może lepiej było ją wydać pod wspólnym „szyldem” z nieżyjącą autorką, a nie w taki sposób. Ale trudno, bo już się stało.
Przyznaję się bez bicia, że mnie „Yellowface” ciut nużyło.
„Yollowface” dość mocno pokazuje tu mroki wydawnicze i jak powstaje decyzja o tym, czy to, co aktualnie chcą wydać, jest bestsellerem, a co nie?
Przyznaję, że dużo czytam i nie wybrzydzam, ale nawet to, co tu przeczytałam odbiega od moich wyobrażeń co do fajnej literatury. Czy jest takie, by trzeba było to wydać...? Nie wiem, bo różnie
z tym jest. Dla jednych coś takiego jak to jest fajne, a dla innych coś innego jest wspaniałe, by wybrać, trzeba by nam było ciągnąć losy. Tak niestety już jest. Albo komuś się przylizują, bo i tak bywa...
Zdaje się, że Juniper od zawsze zazdrościła Athenie, a teraz zdaje się, że zaczyna żyć jej życiem, a wydawca „wydaje się”, że chce ją nosić na rękach. Ma tłumy na spotkaniach. Mało tego, mamy tu również hejt w internecie i podejrzenie o kradzież dzieła nieżyjącej autorki.
Niektórzy pisarze dobrze zarabiają na swoich pracach. Dla innych nie wystarcza ani nagród, ani pieniędzy, ani nawet mizernego zainteresowania, bo ich piśmidła szybko lądują w redakcyjnym koszu. Możliwe jest i to, że jak się nie sprzedaje, to znaczy, że jest niewiele warte, że jest beznadziejne, że jest niedobre.
Tak zwyczajnie po ludzku chciałabym wiedzieć, jak faktycznie z tym jest, bo bardzo rzadko jest jakieś dzieło, którym chciałabym się zachwycać albo płakać nad tymi, którzy przewijają się na stronach takiej fajnej książki, a jednak takie książki istnieją. Wszyscy się nimi zachwycają, a ja szukam w niej jakieś głębi? Czegoś fajnego, bo tyle ją wychwalają. Często wieczorem takie dzieło jest dla mnie fajne, a następnego dnia nie mam bladego pojęcia o czym tam było i muszę do tego wrócić, bo przez noc mi się w mózgownicy nie zakodowało. Ale wszyscy się tym strasznie zachwycają. Kiedyś do siebie „przytargałam” coś, co już zostało wydane. I obrazek na okładce był fajny. No cóż, wzięłam, co dostałam bez wybrzydzania, bo w moim wieku od czasu do czasu powinno się przeczytać coś lekkiego, by później z przewietrzoną głową przeczytać coś naprawdę fajnego. Wtedy usłyszałam: „Czy w tym domu będzie kiedyś ambitna literatura?”
W tym miejscu powiem tak… Kiedy czytałam tę mało ambitną literaturę, to za bardzo tym się nie zachwycałam. Może przez minione lata zmądrzałam i ciut wydoroślałam? Tego nie wiem. Ale jestem strasznie ciekawa, czym faktycznie kierują się wydawnictwa, bo ja mimo podeszłego wieku, to wciąż niczego nie pojmuję. Dla mnie albo się lekko czyta, bo mnie coś zainteresuje albo nie… A może zostało wydane za własną „kapuchę”. Bo i tak być może, a wtedy wszyscy się zachwycają...
Ale, czy to faktycznie jest dobre…? Tego nie wiem… Dla mnie to albo rzecz gustu, albo po to, by na dobre w czymś takim się zatracić, a może potrzeba chwili, by coś takiego przeczytać. Tego nie wiem, ale tak często myślę…
Czy ja jestem wszechwiedząca…?
Akurat… Nikt wszystkiego nie wie, by coś takiego docenić albo ocenić.
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

Plon
Tara June Winch

Tara June Winch to australijska pisarka wywodząca się z rdzennego ludu Wiradjuri.
„Plon to powieść totalna. Autorka opowiada w niej historię swojego ludu, mierzy się z barbarzyństwem i krzywdami, jakich zaznali jej, należący do rdzennych Australijczyków, przodkowie”.
„Czymże są więc wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?”
Święty Augustyn

„Plon” Tary June Winch jest jakby o nas wszystkich. O tych, którzy żyją na różnych kontynentach, pod różnymi długościami i szerokościami geograficznymi. Gdzie byśmy nie mieszkali, to tam jest nasza ojczyzna, tam są nasi bliscy, tam jest nasza kultura, nasz język. Nikomu nic do tego, ale…
Gdy nastąpi najazd obcych, gdy wkraczają z buciorami na ich czy na nasze terytorium, gdy przybysz miesza się w życie miejscowych, wtedy miejscowy pokazuje pazury i jest gotowy do walki. Tak już jest, tak było i pewnie nadal tak będzie.
Dlaczego? Bo...
Ten z zewnątrz nie przychodzi z gałązką oliwną. Często przychodzi, by zagarnąć to, co jego
nie jest albo potrzebuje podporządkować sobie miejscowych, albo tych, co od wielu wieków tam mieszkają wytępić, jak takie uciążliwe robactwo, bo on jest ten Wielki, bo jemu wszystko się należy. Może to robić nawet tam, gdzie nie ma podziału: na światopogląd, religie czy kolor skóry.
Padają tu ważne słowa babci bohaterki: kultura nie może się bronić. I zwykle tak jest. Najeźdźcy, bo tak można ich pokrótce nazwać, wkraczają w cudze życie z zamiarem podporządkowania go sobie. Ma być tak jak oni chcą, a nie tak, jak ta społeczność od wieków żyje. Według własnych praw, według własnych obyczajów.

„Uznałem, że najrozsądniej będzie nauczyć się dobrze czytać. I tak oto w kraju, w którym,
w zasadzie nie pozwalano nam istnieć, postanowiłem istnieć. 8 str.
„Dziadzia mówił, że to bardzo ważne, żeby pamiętać przeszłość, mieć opowieść, znać swoją historię, pamiętać dzieciństwo – ale zapominanie też jest potrzebne. 15 str.
Dziadek pisze własny słownik, by potomni, by ci, co dopiero się urodzą, ci, którzy nadejdą, nie zapomnieli, kim wcześniej byli. Z jakiego ludu się wywodzą. Mozolnie odtwarza słownik swojego ludu oraz kulturę swojej ziemi. Co więcej może zrobić?
„ Być Aborygenem to smutek, synu”. 16 str.
„ Drzewa genealogiczne takich jak my są już tylko krzakami”. 33 str.
„ Religia przyszła nam łatwo”.
„ Problem w tym, że nie pozwalano nam zachować łączności ze światem, który znaliśmy najlepiej, z naszym językiem, z polowaniami, z obrzędami, z naszymi tradycjami. Liczyło się tylko ich prawo. Mieliśmy zostać ocaleni, ale wciąż żyliśmy w pętach”. 51 str.
„Świat, który opuszczam, jest bardzo skomplikowany, pełen gniewu, widzę w nim tyle
walki”. 52 str.
„Bywało, że nie mieliśmy ani baraniny, ani mąki…”
„Braki artykułów pierwszej potrzeby nie odcisnęły się na nas tak, jak…
… jak okrutne zachowanie się ludzi, którzy mienili się chrześcijanami. Po latach zrozumiałem, iż owi niegodziwcy żywili jedno pragnienie – chcieli rozprawić się Autochtonami na swój sposób
i podejmowali rozmaite próby, aby zniszczyć misję i rozpędzić Czarnych…” 141 str.
„Panie, jeśli chce mnie pan zabić, niech mi pan poderżnie gardło, zamiast mnie ciąć na kawałki”.
„Wszystkie czyny podobnej natury traktowano pobłażliwie”. 223 str.
„ Myślę, że gdzieś pójdzie, ale nie sądzę, żeby niebo istniało”. 238 str.
„Wiara nie zmienia tego, że wszyscy umrzemy, nie? Nienawidzę religii”. 238 str.
„ Nic nie mogło być gorsze od patrzenia, jak zabierane są z misji owe zbyt małe dzieci”. 255 str.
„ Mówił, że religia to strach przed śmiercią”. 284 str.
A może to fajny biznes…? Nawet na pewno. Dostawać coś czego się nie wypracowało.
Szybki i łatwy... 291 str.
„ Dawali nam koce” Missy, zdobyli tę ziemię także w ten sposób, za pomocą koców zarażonych ospą…”
„Dosypywali arszeniku do mąki, Missy! Dzielili i rządzili! Myśleli, że my, ludzie z epoki kamienia, musimy zostać wytępieni, choćby piekło zamarzło”. 302 str.
Bardzo się starali...
Mamy tu książkę o bezpardonowym wkraczaniu w cudze życie z zamiarem podporządkowania go innym albo określonym wzorcom. Wchodzi się z butami w australijski busz do wiosek żyjących według własnych praw i obyczajów.
Zdobywcy Boga się nie boją. Nawet ci, którzy na wszelkie niegodziwości się przyglądają. Ma się bać podbity naród. Nie oni...
Nigdy to się nie zmieni?
Nigdy. Wszelkie racje zwykle są po jednej stronie. Będą patrzyli na to, co się dzieje i palcem nie kiwną. Po co mają się trudzić? Góra zdecyduje. Tylko która? Ta, która została wymyślona? Czy ta inna. Ta, której nikt z nas żyjących nie doświadczył.
Wybaczcie! Ale nie potrafię inaczej…

Kicińska Władysława
DKK Rawicz

27 śmierci Toby’ego Obeda
Joanna Gierak- Onoszko

„To też jest Kanada: siedem zapałek w słoiku, sny o czubkach drzew, powiewające na wietrze czerwone suknie, dzieci odbierane rodzicom o świcie. I ludzie, którzy nie mówią, że są absolwentami szkół z internatem. Mówią: jesteśmy ocaleńcami. Przetrwaliśmy.
Dlaczego Kanada ściąga dziś z pomników i banknotów swoich dawnych bohaterów? Jak to możliwe, że odbierano tam dzieci rodzicom? Czyja ręka temu błogosławiła?”

Zobaczymy, co dalej…
Czytając „27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak – Onoszko przenosimy się bardzo daleko, bo aż do Kanady. Autorka pisze o losach rdzennych mieszkańców tego kraju, z którymi biali osadnicy nie walczyli zbrojnie. Nie walczyli, to święta prawda. Walczyli z nimi w inny sposób. Zamykali ich dzieci w szkołach z internatami, prowadzonymi głównie przez duchowych. Kiedy Kanada podjęła się rozliczenia z tą częścią swojej historii, wtedy wyszło, że dziesiątki tysięcy dzieci rdzennych mieszkańców zostało nie tylko przymusowo oderwanych od swojej tradycji kulturowej, ale były też zabierane od rodziny. Na wszelkie możliwe sposoby: były później maltretowane, wykorzystywane i poddawane wszelkim rodzajom przemocy. Łamano w tych malcach ich osobowość na resztę życia. Oczywiście, jeśli zdołały przeżyć i dożyć później starości.
Nie rozumiem, po co to było? Dzieci lubią innych podglądać. Wcześniej czy później one pewnie też by chciały mieć tak samo, albo przynajmniej tak samo, jak tamte. Ale tu głównie chodziło o mamonę, którą państwo na te „wspaniałe” ośrodki dawało, a którą można było zachachmęcić do własnej kieszeni i o „dusze”, które prędzej czy później pójdą w zaświaty. Za nimi mamona już nie pójdzie, tylko na tym padole zostanie, dlatego koniecznie trzeba je było na siłę przerobić na własną modłę. Mamona nie mogła panom w sukienkach umknąć.
W książce jest wiele drastycznych szczegółów. Z czego by to wynikało? Z tego, że autorka chce nas wpędzić w niezły szok? Czy mamy sami odnieść się do takich realiów, jakie wtedy były? A takie miały być…
Chwilami autorka sprawia wrażenie, jakby rzeczywiście chciała czytelnika zaszokować, by wzbudzić sensację, ale tak nie jest. Opisuje nam realny świat. Trudno się dziwić, bo ukrywano wiele spraw przed zwierzchnikami z zewnątrz. Gdy ktoś był na kontroli, maluchy dostawały lepsze jedzenie. Czyli jajko, jakby to był nie wiem jaki rarytas. Gdy nikogo nie było, to były żyg…
z czymś tam jeszcze, z brudnej podłogi.
Czytając chcemy wierzyć, że to nieprawda, że to jest zmyślanie albo, że to są odosobnione przypadki. Oczywiście na początku tak twierdzono, ale kiedy historie o maltretowaniu
i wykorzystywaniu opowiadają tysiące ludzi na całym naszym globie, wtedy trudno komuś wmówić, że to jest bajdurzenie albo fikcja, która ma nam zohydzić wychowawców albo księży.
Kontrolerzy byli cali w skowronkach. Sądzili, że realizuje się wspaniały program społeczny, bo
do tego był powołany. Ale tak nie było. Pełne prawo do wypowiadania się na ten temat mają ocaleńcy. Ci, którym udało się przeżyć i opuścić te „fajne”placówki.
„Jedną z pierwszych nauk, którą przyswajają dzieci, było to, że ich ciało nie należy do nich. Ich
ciało jest świątynią Ducha Świętego, zaś wyłączne prawo do zarządzania świątynią mieli ksiądz, pastor oraz zakonnice”. str. 98
„ Nie tylko te dzieciaki bito i torturowano, ale również gwałcono. Mamy tu teren łowiecki dla sadystów i pedofilów. Walutą była kromka chleba. Z czasem te, które krzywdzono, same zaczynały
krzywdzić inne. Sprawcy ponieśli konsekwencje – zostali przeniesieni do innej placówki i znowu było tak samo”. str. 99
Przykład często idzie z góry. Czyż nie tak?
Rdzenne dziewczynki uznawano za „psychicznie niezdolne do rozmnażania się”, więc masowo je ubezpłodniano. Personel uznawał, że rdzenne kobiety nie muszą tego wiedzieć. Str. 100, 101
A dziś mamy wielki szum o te same sprawy, bo wciąż jeszcze o nienarodzone. Czyli o płody,
a wtedy robiono to bez pytania o zgodę. I to kto?
„Wiesz, z Kościołem jest mi nie po drodze. Żyjemy tu jak w czwartym świecie, kolonizowani wewnątrz własnego państwa przez zewnętrzne siły watykańskie. Religia jest naszą chorobą, rakiem, który daje obrzydliwe przerzuty, a państwo nie znajduje w sobie siły, by poddać się radykalnej operacji. Kto dał na szkoły z internatem mamonę? Państwo. A kto je z ochotą i wielką pasją prowadził? Kościół”.
„Jemu wszystko wolno”. Str.143
Politykom też. Tak myślę.
„Biali sączyli w nas ten jad całymi latami. Próbowali narzucić nam swoje myślenie, swoją kulturę i swój język…” str. 144
„Obed doznał znacznego fizycznego wykorzystywania i był atakowany słownie przez nauczycieli, „opiekunów” i innych uczniów. W szczególności Obed (…) był wielokrotnie wykorzystywany seksualnie przez nadzorców internatu, osoby mające być opiekunami, oraz przez innych uczniów”. str. 166
„Dzieci Juliette są zawsze blisko niej, właściwie nie sposób stracić je z oczu. W przydomowym ogródku leżą grzecznie w płytkich nieutrzęsionych jeszcze grobach”.
„To lokalna tradycja, przy domach w Pikangikum stawia się białe krzyże. Starszyzna zabroniła chować samobójców na cmentarzu, ponieważ ciężko zgrzeszyli przeciwko Bogu. Skończyło się na tym, że ciała chowa się w podwórkach i ogródkach na tyłach domów”.
„ W ziemi przed jej drewnianym rozpadającym się domem są więc naprzemiennie: otwory po latrynie i otwory z ciałami jej dzieci, Juliette musi być uważna”.
„Wieś Pikangikum na północy Kanady nazywana jest światową stolicą samobójców”. str. 184
„Jednej nocy odebrało sobie życie aż jedenaścioro. W lipcu – kolejna dziesiątka, w tym pięcioro z Pikangikum”. 187 str.
W tym miejscu tylko płakać. Ja tak co i rusz robię, ale czy ktoś tym się przejął? Akurat.
Każda publiczna wypowiedź na ten temat powodowała śmierć cywilną dla tego, kto jej dokonał. Inne narody nie były wcale lepsze. Z tymi „pierwszymi” nigdy nikt się nie liczył.
Nie polecam tej książki. Według mnie lepiej żyć w niewiedzy. Człowiek wtedy jest zdrowszy, a cała reszta i tak pewnie nikogo nadal nie obchodzi…
W tej chwili tak sobie myślę. Jest tyle religii. Wszystkie nam mówią o Bogu i do Boga mają nas prowadzić, ale ten Bóg jest wyłącznie dla nas maluczkich, bo sukienkowi i przywódcy niewiele sobie z niego robią. Co i rusz prowokują kolejne wojny. Nie boją się tego Boga, który jest strasznie wysoko i dla nas za naszego życia jest nieosiągalny. Od zawsze jest poza naszym zasięgiem i ponad chmurami. Na tym świecie Bogiem jest: wielka mamona, zaszczyty i możliwość poniewierania innymi, bo słabszymi. Całą resztę zostawię dla tych, co tę książkę przeczytają albo nie będą jej chcieli czytać. Bo może takiego Boga, jak nam o nim od wieków mówią i nam go na wszelkie możliwe sposoby wmawiają, nie ma i nigdy nie było.
Nie wystarczy klęczeć na obydwóch kolanach. Jeszcze trzeba czynić dobro, ale dobro dla maluczkich nie istnieje. Jak już, to dla nich jest ciężka i słabo opłacana praca. Ważne by choć taka była, bo ostatnio za nas ludzi pracują maszyny, a te niewiele zdziałają, gdy zabraknie ropy, węgla
i wody, bo tak powoli się dzieje.
Ale wielcy tego świata będą szeroko się uśmiechali. Uważają, że oni wszystko na cacy załatwią, a maluczcy. Co tam maluczcy. Sami o siebie zadbają. Albo i nie, bo będą zbyt leniwi. Ale będzie, co będzie.
Jak to się skończy? Nie wiem. Może nie doczekam ziemskiego raju, a tym bardziej tego w Górze. Zachwalanego nam przez kler. Pytanie czy taki jest, bo może i tam niczego nie ma.
Jak się znam, to jest inny Bóg dla nas wszystkich. Ten, o którym nam nie mówią. Ten, z całą pewnością, będzie sprawiedliwy. Wszyscy go doświadczymy, ale dopiero po naszej śmierci. Inaczej by nie było na tym świecie tyle wojen i wszelkich niegodziwości. Mamona, bogactwa i zaszczyty tutaj. A my dostaniemy tylko tyle, co nam założą. To fajne w popiele zostanie albo i nie, bo może zostanie po nas tylko sława albo i tego nie będzie, bo o nas powiedzą, że byliśmy wielkie nic albo wielkie beeee.…
Religia to dobry biznes. Człowiek boi się męczarni u samego końca swego marnego żywota i tego, co dla nas jest niewiadome, dlatego sukienkowym hojnie za życia płaci.
Za swojego życia nieźle nawywijał. To teraz Góra mu za wszystko z procentami odpłaci.
Nie ma co za wiele się uśmiechać, bo ten uśmiech w pewnej chwili może być solidnie skrzywiony.
Tyle bogactwa moim zostawiam na tym nieszczęsnym padole, a ja muszę odejść w starym garniturze, bo tego fajnego moim było szkoda, dali mi ten ciut przymały...

Kicińska Władysława
DKK Rawicz

Złodziej żarówek
Tomasz Różycki

Tomasz Różycki (ur. 1970r.) to autor dziewięciu tomów wierszy (najnowszy to „Ręka pszczelarza”), dwóch poematów epickich (ostatni to „Ijasz”…)

W bloku, arcydziele surowego piękna czasów późnej komuny, na ostatnim piętrze – gdzie najbliższymi sąsiadami są niebo i synogarlice – mieszka Tadeusz, który od ojca dostał ważne zadanie: pójść z puszką ziarnistej kawy do Stefana...

Mamy tu blokowe opowieści z czasów PRL. Wciąż jeszcze dużo się pisze o czasie, który minął.
Ale Różyckiemu coś takiego się udaje...
Ojciec wysyła syna do sąsiada, by ten zmielił mu kawę. Udało się ją kupić, ale jest w ziarnkach. Nie ma innej rady. Musi być zmielona. Tym bardziej, że będą jego imieniny. Jak podejmą u siebie gości? Tak bez kawy?
Idąc korytarzem mały jakby snuje swoją opowieść. Mamy tu blokowisko, a w nim żyją przeróżni ludzie. O różnych charakterach. Są romanse. Jest kryminał...
Każdy centymetr korytarza, to nowa albo kolejna opowieść o życiu w bloku i o jego mieszkańcach. Z ust do ust przekazywane są plotki i przeróżne legendy. Korytarz, którym chłopak idzie, się wydłuża i plącze, a czytelnik się przygląda PRL-owskiej Polsce. Częste są tu awarie
i usterki. Braki prądu i wody powodowały, że kaloryfery były zimne. Mały metraż. Przez to brak prywatności. Z balkonów można było nie tylko pluć. Można było stamtąd zrzucać woreczki z wodą w dyngusa. W najgorszym wypadku można było z niego skoczyć.
Nic tu nie funkcjonuje tak, jak trzeba. Tak, jak powinno funkcjonować. Mieszkańcy nieustannie odczuwają potrzebę niszczenia. Podpalania i osmalania powierzchni. Żarówki są wykręcane wszędzie, gdzie tylko się da. Na korytarzach, na piętrach, w piwnicach i na strychach. Wszędzie tam, gdzie tylko można było je znaleźć.
Jeśli ktoś myśli, że czytając książkę „Złodzieje żarówek” Tomasza Różyckiego wpadłam w jakąś cudowną euforię, że wielbię ją i nią się zachwycam. Akurat. Niewiele mnie tamten czas obchodzi. Było, minęło. Za dwadzieścia… No może za jakieś trzydzieści lat, gdy świadkowie tamtych wydarzeń na dobre opuszczą ten padół, to będzie dla naszych potomków prawdziwy „rarytas”. Tak samo, jak dla mnie dziś są „ Chłopki”. Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel Frydryszak. Oczywiście wtedy, jak nam nie spuszczą łomotu poniżej krzyża. W najgorszym razie atomu.
Dlaczego nie skaczę z radości czytając tę książkę, dlaczego nią się nie zachwycam? Bo ja ten czas przeżyłam. Znam go z pierwszej ręki. Tak! Przeżyłam go w realu. Ostatnio Wielcy tego świata, c,i co niedawno odeszli, bo inni w rządzeniu ich zastąpili. Z wielką butą i arogancją mówią nam
o tym, że od poprzedników dostali ruiny, że oni zrobili dużo wspaniałych rzeczy, nadają… Dużo mądrale zrobili? Jak już, to komuna dostała ruiny i „kolegów” zza między, którzy u nas się szarogęsili. Byłam małym dzieckiem. Nie pamiętam ile miałam lat. Jechałam z mamą do Wrocławia. Wjeżdżaliśmy na dworzec… W tamtym czasie przy samym dworcu były ruiny. Miasto okropnie było strzaskane. Cegłę przy dworcu mielono. Co z niej później robili? Nie wiem. Byłam za głupia, by o to zapytać. Zresztą… może mama tego też nie wiedziała. Były jej całe zwalone hałdy. Wychodziłyśmy po schodach. Na nich siedziało pełno żebraków. Byli bez rąk, bez nóg. Brudni, nieogoleni, w łachmanach. Przed nimi stały miseczki albo jakieś kubeczki. Ci ludzie najzwyczajniej w świecie żebrali. Tak. ŻEBRALI. Dopóki będę żyć, to nigdy tego widoku nie zapomnę... Wozili nas, wciąż jeszcze uczniów, z całą klasą na pegeerowskie pola zbierać ziemniaki. Czy dzisiejsze dzieciaki coś takiego robią? Bawią się komórkami lub siedzą przy komputerze. Kolejek po wszystko też nie zapomnę. Ciągle narzekali, że dostawcy przywozili mięso mrożone. Dziś jak nie włożysz go wprost do garnka albo do zamrażalnika, to możesz je od razu wyrzucić. Dzisiaj chleb nawet mrożą. Gdyby tylko. Często widzę leżący chleb, gdy wynoszę śmieci.
W sklepie łapskami go duszą. Szukają pachnącego. Pachnący…? Kurczę blade, każdy wygląda na taki sam. Kiedyś były i pachnące, i spalone, i było dobrze. Dzisiaj zapełnione są w sklepach półki wszelkim dobrem i znowu niektórym jest źle. Taka drożyzna. Zastanowi się ktoś skąd ta drożyzna wynika? Cebula po dwa osiemdziesiąt za kilogram. Ciekawe ile producent za nią dostaje, skoro naród musi za nią zapłacić aż dwa osiemdziesiąt. Jedni garną się do zaszczytnych stanowisk, a potem... mam na ten temat pisać? Po co… Każdy, kto ma trochę rozumu i wyobraźni, to widzi, co się dzieje. Do pracy to już mniej się garną, ale po osiemset plus, co niektórzy, to już tak. Tylko patrzą ile mamony sąsiad czy krewny dostaje. Niedługo pracować nie będą chcieli, bo i po co… Dziś co niektórzy, to tylko udają, że pracują. Kiedyś niektórzy też tacy byli. Ktoś mi opowiadał,
że potrzebował kupić firany, a pani z drugiej strony lady odpowiedziała, że są drogie. Nawet się nie ruszyła. Biedny takich nie potrzebował. Ale ona musiałaby zdjąć z półki wałek, bo leżały zwinięte i wymierzyć tyle, ile trzeba… Ten ktoś kupił nawet ich nie oglądając. Jakieś podstawki pod szklanki były ładne, ale biedaczysko usłyszał, że na zwykłego śmiertelnika, czyli na niego, były za drogie. Ale co tam… Niektórzy pili z musztardówek, to po co mu były jakieś głupie podstawki. Ktoś potrzebował dokupić na święta pół kilograma kapusty kwaszonej. Wtedy usłyszał: ale ogromne zakupy… Paniusia za ladą poruszała się, jak taka mucha w smole, a stojących było z piętnaście osób. Pośpieszyć się nie potrafiła, ale komentować, ośmieszać klienta przy wszystkich, to już tak...
Mam pytanie, czy coś takiego albo podobnego przypadkiem nie wróci, bo nasze ludzkie życie tak różnie się plecie. Mamy na to wpływ? Niewielki, ale mamy. Trzeba mądrze wybierać, ale jak dają za friko, to są dobrzy. Jak nie dają, to są źli. Byleśmy się znowu nie obudzili z ręką w...
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

Szczegóły
Ia Genberg

Ia Genberg rozpoczęła karierę pisarską jako dziennikarka, pracowała także jako redaktorka
i wykładowczyni twórczego pisma. Otrzymała najbardziej prestiżowe szwedzkie nagrody….
„Czy ukochana osoba może całkowicie zniknąć? Kto jest prawdziwym przedmiotem portretu – osoba malowana czy ta trzymająca pędzel? Czy możemy w pełni stać się sobą tylko dzięki relacjom z innymi?”
Ciekawe, co mamy dalej...
Mamy tu opisy, które pozwalają nam się przenieść do świata przedstawionego i opisanego przez pisarkę. Albo autorka zaprasza nas do świata osobistych przeżyć narratorki, która tylko pozornie opowiada o czterech etapach ze swojego życia. Narratorka z wysoką gorączką, jakby „snuje” wspomnienia o czterech fragmentach z życia związanych z ważnymi dla niej ludźmi. Czy narratorka chorując, traci kontakt z rzeczywistością? Czy pozwala sobie na podróż do przeszłości? Tego tak do końca nie wiem. Szczegóły to cztery opowiadania zatytułowane imionami ludzi ważnych w życiu narratorki: Johanna, Niki, Alejandro, Brigitte. Czy to ma być historia albo zbiór historii, który się składa na wycinek biografii bohaterki…
Autorka Ia Genberg pisze o sprawach, które dotykają każdego z nas. Ukazuje nam jaki mają wpływ na nas osoby obecne w naszym życiu. Jedne osoby mają wpływ tylko przez chwilę,
a inne towarzyszą nam przez całe lata i kształtują nasz charakter. Autorka pochyla się nad procesem odchodzenia ważnych dla nas ludzi. Zdaje się, że nie ma na myśli tylko umierania. Odchodzenia w dalekie zaświaty, ale raczej na zmienność relacji, oddalanie się czy zerwanie budowanych całymi latami więzi. Jest wyrozumiała dla decyzji i życiowych wyborów swojej bohaterki. Z pewnością opowiada o sobie, ale też o każdym z nas…
Autorka proponuje nam cztery opowieści o ludziach, którzy z różnych powodów odeszli. Ukazuje nam bohaterów, których już nie ma. Pozostali są wciąż obecni. „Szczegóły” są tak skonstruowane, że dla „zwykłego” człowieka nie zawsze są zrozumiałe. Mimo mojej ogromnej sympatii dla Szwecji i dla autorki, to książka była dla mnie dość trudna. Według mnie, to nie jest książka dla zwykłego „zjadacza” chleba, tylko dla osób wybranych.
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

Miasto w chmurach
Anthony Doerr

Powieść autora nagrodzonego Pulitzerem za „Światła, którego nie widać”.

„Anthony Doerr opowiada jak homerycki bard: z ogniem, pasją i wielkim talentem, udowadniając raz jeszcze najpiękniejszą prawdę ludzkości – to dzięki książką stajemy się braćmi i siostrami, niezależnie od wszystkiego, co nas dzieli”.
Joanna Bator

„ Piękna, magiczna książka. Jedna z tych, do których jako czytelnik chcę wracać, a jako pisarz zazdroszczę”.
Łukasz Orbitowski

Bohaterowie ,,Miasta w chmurach” są marzycielami. Łączy ich jeden starożytny tekst: historia Aetona, który pragnie zostać ptakiem, by odlecieć do utopijnego miasta w niebiosach.

Osierocona Anna i przeklęty chłopiec Omer przebywają po przeciwnych stronach potężnych murów podczas oblężenia Konstantynopola w 1453 roku.

Współczesne Idaho. Weteran wojenny, osiemdziesięcioparoletni Zeno, próbuje uchronić bibliotekę przed wybuchem bomby podłożonej przez nastoletniego idealistę Seymoura.

Konstance, dziewczyna z odległej przyszłości, sięga po najstarsze znane ludzkości opowieści, aby dotrzeć do prawdy.

„Miasto w chmurach”Anthonego Doerra ma być opowieścią o miłości do książek. Pisarz stworzył powieść w której przenika i czas, i przestrzeń. Nie tylko miesza się tu wyobraźnia z realizmem. Staje się tu jakby taka aspiracja do marzeń.
Autor opisuje przygody Aetona, który wyrusza na poszukiwanie legendarnego raju w niebie. Konstance, Zeno i Seymour oraz Anna i Omeir próbują, za pomocą starożytnego tekstu, odkryć prawdę o świecie i o sobie samych. Aeton staje się dla nich jakby taką inspiracją, dzięki której mają odwagę marzyć.
Autor wykorzystuje wszelkie możliwości, jakie są w literaturze, są różne powiązania pomiędzy sobą. Chociażby tylko z innymi gatunkami i z ludźmi współczesnymi, z tymi, którzy żyli dawniej, bo przed nami. Nadejdą ci, gdy nas na dobre zabraknie, bo i my kiedyś odejdziemy na chmurkę. Autor trzyma wszystkie wątki. Nawet te z dzieciństwa. Bije z nich baśniowość, melancholijność.
Książki łączą ludzi i inspirują do działania. W tym miejscu miałabym pytanie. Czy wszystkie książki? Bo książka książce też nie jest równa. Jedne książki mogą nam pomagać, inne nie. Te inne mogą nam nawet zaszkodzić Ale mamy słowo pisane i mamy wybór. Przeczytać, albo nie.
Połączenie baśniowej i realistycznej narracji może do czytelnika przemówić, do młodszych, jak i dojrzalszych odbiorców, albo i nie. „Miasto w chmurach” dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Ukazuje poszczególne momenty ludzkiej historii. Chociażby upadek Konstantynopola. Wieńczy koniec ery Bizancjum. Współczesny fundamentalizm i idealizm, który prowadzi jednostki do czynów drastycznych. Przyszłość woła o pomoc, a ludzie ratują się, jak mogą, jak tylko potrafią. Doerr w przedziwny sposób prowadzi swoją narrację, czy intrygę. Otwiera przed czytelnikami ogromne pole do rozważań i do przemyśleń.
„Miasto w chmurach”, to opowieść o ponadczasowości pewnych narracji, motywów i tropów, o snuciu historii, o sztuce, która przetrwa chociażby w przekazach, jeśli będzie pielęgnowana przez kolejne pokolenia.
„Niniejsza książka, w zamierzeniu autora, to pean na cześć wszystkich książek, została skonstruowana na bazie wielu innych dzieł”.
„Powieść najwięcej zawdzięcza tekstowi, który już nie istnieje: Cudom zza wyspy Thule Antoniusza Diogenesa”.
Mamy tu kunszt pisarski. Tak myślę, ale tylko dla wybranych. Ja do takich nie należę... Wiele trudu włożył w tę książkę tłumacz Jerzy Kozłowski...
Rok 1453, Konstantynopol pod oblężeniem Imperium Osmańskiego zaraz upadnie. Dobrze, że dziś nie ma imperiów, bo gdyby znowu takie imperium upadło…? Ale niektórym kolejny raz coś takiego się marzy. Tak czy siak, ale byłaby wielka strata dla nas współczesnych,
a może nie, bo imperia upadają, a jednak „z kolan” często powstają. Nie lepiej być skromniejszym? Ważne by naród był: syty, ubrany, by było mu ciepło, to i tak będzie szczęśliwy…
Zwykle tyle albo aż tyle mi się marzy, by bomby wokoło nas nie spadały, to i tak będę szczęśliwa.
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

Zapadlina
Robert Małecki

Autor należy do najbardziej cenionych autorów polskich powieści kryminalnych. Jest laureatem Nagrody Wielkiego Kalibru oraz Nagrody kryminalnej Piły. Politolog, filozof i dziennikarz…

„Niemal pół wieku temu na terenie kopalni w Wapnie po raz pierwszy zapadła się ziemia. Nikt nie zginął, lecz okolica zaczęła przyciągać nieszczęśliwe zdarzenia i pochłaniać tych, którzy mają coś do ukrycia…”

W jednym z wypadków uczestniczył osiemnastoletni Jacek Malinowski. Był synem emerytowanego policjanta i bratem obecnego pierwszego zastępcy komendanta powiatowego policji w Żninie. Pewnej październikowej nocy, przy drodze do Wapna, został odnaleziony biały motorower Jacka oraz jego kask. Kiedy ciała nie odnaleziono, śledztwo utkwiło w martwym punkcie. Wiele lat później kluczowy świadek zmienia zeznania i skłania tym Marię Herman do zbadania tropów z przeszłości.
Dochodzi też do napaści na miejscowego lekarza. Cała sprawa przyspiesza, kiedy Herman odkrywa, że w centrum wydarzeń stoi Olgierd Borewicz, jej niedawny partner. Oficjalnie przebywa na zwolnieniu, a nieoficjalnie drąży sprawę wypadku sprzed lat. Znał brata Jacka i zastępcę komendanta policji, Wojciecha Malinowskiego.
Oboje z Borewiczem mieli dużo szczęścia. Ich sukcesy wynikały jedynie z błędów popełnionych przez poprzedników. W nawale obowiązków, to i tamto im umknęło i trzeba tu przyznać, że szczęście im sprzyjało. Nie da się tego ukryć.
Autor skupia się nie tylko na zawodowym życiu obojga bohaterów, ale również na prywatnym.
Ciekawa jest ta dwójka. W zasadzie nic ich nie łączy prócz pracy nad dawną historią.
Nie łączy, ale autor ukazuje oboje w taki sposób, że nie ma się wątpliwości, że jedno za drugim skoczyłoby w ogień. Hazardzistka i seksoholik... Postawić na swoim ten pan też potrafi. Czyż nie tak? Mamy tutaj „przepychanki” pomiędzy małżeństwem w separacji, a także konflikt
z teściową Olgierda. Czy teściowa była w porządku? Zdaje się, że ani jedno, ani drugie...
Wykreowane przez autora postacie są ciekawe. Wręcz intrygujące. Zresztą nikt z nas nie jest idealny.
Poznajemy też losy Marii i Grocha, jej obecnego partnera, który zajmuje się remontem domu po rodzicach policjantki i walczy ze swoją byłą żoną.
Jacek Malinowski, jak podkreślają wszyscy, z którymi policjanci rozmawiają, był wrażliwym
i nieśmiałym chłopakiem. Ostatni raz był widziany w barze Niedzielskich. Do kogo należał kask? Ten z blond włosami? Dlaczego ojciec nastolatki postanowił nagle zmienić zeznania? Co mają z tym wszystkim wspólnego brat, ojciec zaginionego i Niedzielski?
Trzeba przyznać, że książka wciąga i budzi wiele emocji. To opowieść o tajemnicach, o braku
akceptacji, które można tuszować, ale które w końcu zawsze wychodzą na światło dzienne.
Może dlatego, że ten, który nie przeżył, potrzebuje spokoju i ziemi, w której wreszcie chciałby spocząć. Bo tej „słonej zupy” dostatecznie przez wszystkie minione lata się opił. Czyż nie tak?

Władysława Kicińska
DKK Rawicz

Niegodni
Roy Jacobsen

„Tego lata ręce sięgały głębiej w życie niż we wszystkie
wcześniejsze lata razem wzięte. Co drugi wieczór wchodzili
pojedynczo i znikali w cieniach miasta jak myszy w piwnicach bez
okien. Przełazili przez płoty, włamywali się przez bramy i kradli”.

Mamy tu trójkę przyjaciół: Carla, Olava i Roara. Muszą szybko dorosnąć, by przetrwać. Trwa
II wojna światowa. Autor w swojej powieści Niegodni zabiera nas do Oslo, stolicy Norwegii. Młodzi ludzie mają tu przyspieszony kurs dorastania. Jacobson ukazuje nam dzieciaki, które nie zawsze chodzą do szkoły. Można powiedzieć, że niektórzy chodzą w kratkę. Za to z dnia na dzień tworzą jakby taką lokalną grupę chłopców i dziewcząt, która na co dzień zajmuje się kradzieżami, oszustwami, fałszerstwami i „dogadują się” z okupantem. Wprowadzają sabotaż. Jednym słowem często działają na granicy prawa. Jest i tak, że nie wypełniają swoich obowiązków albo robią to byle jak, byle obcych mocno zabolało.
Nawet specjalnie się nie dziwię, bo czy faktycznie należy ich winić? Czy będąc w takiej sytuacji nie robilibyśmy tak samo? Przecież każdy z nas chciałby przeżyć. Tutaj też tak jest. Granice moralności wyraźnie się zacierają. Matki nie pytają skąd to czy tamto dzieciaki mają. Ważne, że przyniosły, że kolejny dzień przetrwają? Jeśli chodzi o te sprawy, to głuchną i ślepną. Mam się dziwić?
Autor próbuje kreślić tu dojrzewanie młodych ludzi w cieniu wojny. A my, czytelnicy, przyglądamy się, jak te dzieciaki „ślizgają się” pomiędzy chęcią przetrwania, jak pragną zachować człowieczeństwo. Na koniec staje się to formą oporu przeciwko okupantowi. Coś takiego ma mieć wymiar patriotyczny.
Niegodni jest też historią o przyjaźni i odwadze w obliczu zła. Możemy się zastanawiać, jak ci młodzi ludzie daleko się posuną, by przetrwać. Autor stawia nam tu pytanie na temat dobra i zła. Pyta nas o granice moralności. Czy istnieją zasady moralne, które powinny obowiązywać nawet w tak trudnych czasach? Czy przypadkiem nie powinno nas to skłonić do refleksji?
Autor ma bardzo oszczędny styl, który mi nie odpowiada i spodziewałam się więcej patriotyzmu, a ten według mnie się rozpłynął. Wszystko, co dzieje się w naszym ludzkim życiu, powinno być bardziej wyważone. Czy takie jest? Nie zawsze, a może i tak, i nie... Różnie z tym bywa...
Czy później, gdy minie ten zły czas, ten zły okres, to czy ci sami ludzie nie będą robili tak samo, jak w czasie, gdy okupant był w ich ojczyźnie? Mówi się „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”…
Władysława Kicińska
DKK Rawicz

Babel czyli o konieczności przemocy
R. F Kuang

Amerykańska pisarka fantasy, chińskiego pochodzenia. Ukończyła studia na Uniwersytecie Georgetown, studiowała na Uniwersytecie Cambridge…. W swojej twórczości skupia się na opowiadaniu o trudnych, wstydliwych czy dramatycznych wydarzeniach historycznych w sposób wolny od osądów, które nieuchronnie towarzyszyłyby literaturze faktu.


„Robin, osierocony pół-Chińczyk, trafia do Anglii, gdzie ma tylko jedno zadanie: uczyć się.
Ma zdobywać wiedzę, ma poznawać nowe języki, a potem odpracować dług wobec imperium
w oksfordzkim instytucie Babel. Wszystko zmienia się w dniu, a właściwie w nocy, gdy Robin poznaje pewnego człowieka. Bliźniaczo podobnego fizycznie, ale żyjącego według całkowicie innych zasad. To spotkanie zrujnuje misternie budowany świat Robina. Obróci w niwecz jego poczucie sprawiedliwości, wypali złudne poczucie bezpieczeństwa i zmusi do zadania sobie pytania: komu należy się moja wierność?
„W tej historii nie będzie prostych odpowiedzi ani gotowych recept. Będzie za to gorzka opowieść o wyzysku, niesprawiedliwości i bezwzględnej walce o władzę. Będzie nie mniej gorzka opowieść o próbie przywrócenia sprawiedliwości...”.

Robin Swift ma się zajmować tajemniczą gałęzią nauki, która ma w sobie łączyć moc przekładu z siłą srebra. Dzięki przeróżnym kombinacjom z odpowiednio dobranymi parami wyrazów
z przeróżnych języków oraz z siły samego kruszcu ma powstać jakaś nowa materia, która daje ogromną moc./ To mają być jakieś nowe czary – mary./ Ale jeśli ma to posłużyć do zbudowania śmiercionośnej broni, to już nie są żarty. A to wszystko ma się stać ku chwale Imperium Brytyjskiego, które wzbogaci się na sprzedaży innym państwom tej nowoczesnej technologii.
W tym miejscu można pomyśleć: byle sami po portkach nie dostali.
No dobrze, ale muszą coś takiego studentom narzucać? Nawet za cenę pozbycia się własnej tożsamości i własnych korzeni?
Coś takiego mi się nie podoba.
Wkrótce grupa starannie wybranych studentów odkrywa, jaką rolę mają odegrać. A sterują nimi bardzo wpływowe osoby. Do czego dążą? Możemy się domyślać...
Nie lubię fantastyki, a przynajmniej nie w tym „wydaniu”. Chcę wiedzieć, to święta prawda, ale niekoniecznie lubię oddzielać ziarna od plew. Nie mam na to czasu. Jeśli mnie coś interesuje, to co innego, ale mnie w tym przypadku coś takiego nie kręci. Mam uważnie czytać na temat etymologii? Ja nie jestem w tym kierunku wykształcona i nie jestem od zarządzania tym światem. Są na świecie tacy, co i tak zrobią po swojemu.
Myślę, że książka jest skierowana głównie do określonego odbiorcy. Pisarka, według mojej wiedzy, chciała za dużo w niej pokazać. Przez to jest o zbyt wielu rzeczach, o wielu szczegółach.
Nie podoba mi się profesor Richard Lovell. Może to rzecz gustu. Nie będę go oceniała, bo już
i tak się stało. Ale tak dzieciaka pobić? Po diabła zabrał go z sobą? Mały mógł zostać przy matce
i razem z nią umrzeć. Mógł obojgu pomóc. Pomógł jej, ale w czymś innym, a potem fora ze dwora. Zrobił to prawdziwie po męsku.
Początek powieści mi się podobał, ale jakiś czas potem wszystko zaczęło mi się rozmywać. Żywych ludzi prawie tutaj nie widać. Za to ciągle są jakieś niekończące się wykłady. Czego dotyczyły? Etymologii i kolonializmu? Czy ja tak dogłębnie chcę to poznać? Nie. Zostawiam to uczonym i politykom. Oni powinni te sprawy rozgryzać, bo od nich zależy nasze ludzkie być albo nie być.
Nie lubię zbyt chwalonych książek. Każdemu podoba się coś innego. Często książki pisane są
w taki sposób, jakby były tylko dla wybranych. Ale czy ci „wybrani” na tym się znają? Chcą coś takiego przeczytać, to czytają. Chociażby dla odprężenia się po bardziej absorbującej, żmudnej czy uciążliwej pracy. Albo... chcą coś więcej poznać? Akurat. Może niektórzy potrzebują tylko dostać „fajny” papier albo gdzieś się pokazać, by inni zobaczyli, jaki on jest wielki, jaki wspaniały,
a pozostali to wielkie nic.
Nie chcę się wymądrzać, ale tak ostatnio o tych mądralach myślę, bo ci mądrzy i ważni często są oderwani od rzeczywistości…
Nie powiem nic więcej. Ugryzę się we własny jęzor i już. Według mnie tak będzie dobrze, bo wielkość i mądrość zwykle ma różne odcienie, jak coś takiego się kończy? Można sobie dopowiedzieć…
Współczuję autorce, bo poświęciła na napisanie tej książki wiele cennego czasu. Tłumaczowi również, bo też nieźle przy niej się napocił. Ilustracje… niestety, ale ja tak „skrobać” nie potrafię. Wydawnictwo przy niej też się napracowało…
Wiem. Czytelniczka z pewnością jest do niczego. Jest beznadziejna, ale jaki nasz świat byłby smutny, gdyby nie było takich ludzi, jak ja, prawda? Bo ci inni, ci mądrzy, to często też nie jest to ani miód ani malina...
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

 
„Tokio. Opowieści z Dolnego miasta” Piotr Milewski
październik 2024

Drukarz, wytwórca tofu, fryzjer bossa yakuzy, wróżbita, kapłan buddyjski, bezdomny.
Co ich łączy? Nic nadzwyczajnego. Wszyscy mieszkają w dawnym Dolnym Mieście.

Tokio, to dawne Edo i jedna z największych metropolii na świecie. Miasto to ma mieć wiele twarzy. Od samego początku, bo na przełomie XVI i XVII wieku, miasto było podzielone na dwie części: na Shitamachi, czyli Dolne Miasto i Yamanote, czyli Miasto na Wzgórzach.
To pierwsze było niewielkie, plebejskie. Zamieszkiwali je rzemieślnicy, kupcy, tragarze, artyści
i kurtyzany. To drugie bardziej dostojne było siedzibą arystokracji i duchownych buddyjskich. Przez lata zatarły się granice pomiędzy obiema częściami, ale mieszkańcy dawnego Dolnego Miasta wciąż jeszcze zachowują pamięć i tradycje sprzed wieków.
Autor po takim mieście chce nas oprowadzić. Jest człowiekiem, który miał studiować
w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziesięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego…
/ Światły człowiek, chciałoby się powiedzieć. /
Zaprasza nas w podróż po Tokio, którego podobno nie opisują przewodniki. Japońska stolica to miasto, które nieprzerwanie się zmienia. Ma być wielkim placem budowy. Giną tu starsze budynki, a nawet całe dzielnice, by na ich miejsce mogły powstać nowe. Tutaj, bo pod „powierzchnią” trzeba szukać serca tego miasta. Większość ulic biegnie w tym samym miejscu, w którym były wcześniejsze ulice. „Oznacza to, że zmienia się sceneria, kontury i dekoracje, lecz wnętrze, dusze, klimat tych miejsc i ludzie zdają się tu nieprzerwanie trwać. Dusze miasta mają tworzyć sami mieszkańcy. To oni, z własnej woli albo z przymusu, kontynuują tradycje, chronią przekazywane z pokolenia na pokolenie: wiedzę, doświadczenia, relacje i zwyczaje. To oni tworzą, to miasto. Sprawiają, że nieustannie przeobrażając się, pozostaje sobą: wyjątkową, niepowtarzalną i niedającą się opisać w kilku słowach metropolią, która nieustannie się odradza, przepoczwarza, trwa siłą myśli, woli, emocji, wspomnień i czynów. Czy tak jest lepiej? Nie wiem. Bo może, w myśl naszego powiedzenia… „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Ale tak tam jest.
„Shatamachi zwykło uważać się za konserwatywne, szorstkie, niekiedy nawet gburowate, Najmocniej doświadczało kataklizmów. Powodzie i trzęsienia ziemi naruszały konstrukcje domów. Ale to tutaj kwitło wszelkie rzemiosło. Yamanote uważa się za wyszukane, wykwintne, wyrafinowane
i bardziej otwarte na świat”.
Poprzednim światem łatwiej można było sterować, tym bardziej, że tam budynki były drewniane. Szybko płonęły, a z nim cały ludzki dobytek. Często z ludźmi włącznie.
Razem z Panem Piotrem możemy podążać: wąskimi alejkami, przez targi rybne, dzielnice czerwonych latarni, warsztaty rzemieślnicze, dawne miejsca egzekucji, świątynie i chramy, w których odbywają się słynne festiwale. Razem z autorem możemy odkryć nieznany nam świat. Odległe zakątki naszego globu, ich historie, zwyczaje, kulturę. Autor opowiada nam o mieście, którego odkrywanie daje nam o nim rozległą wiedzę. Będzie z nami chodził i tu, i tam, aż znajdziemy się w miejscu, gdzie są łaźnie. Czystość w tym mieście nie tylko jest higieniczna, ale również i rytualna. Łaźnia była jednym z najważniejszych miejsc. Poza usługami „dam kąpielowych” można było jeszcze skorzystać z takich usług, jak szorowanie i masowanie pleców. Mężczyźni też tam pracowali. Pobierano opłaty za wstęp do tego miejsca.
Nigdy nie byłam w Tokio i z całą pewnością nie będę. Dla mnie, to niezrozumiały świat. Nie potrafiłabym się w nim odnaleźć. Nie wierzę wyłącznie w dobrych ludzi. Dobrzy wyginęli. Im zawsze jest i było pod górkę. Nie lubię jeździć, a przynajmniej nie tak daleko. Nie tam, gdzie lubią być trzęsienia ziemi, ale dzięki tej lekturze i ja mogłam tam się znaleźć. Mogłam poznać historię tego miasta, a przynajmniej jego mieszkańców. Tych, którzy od wielu lat, a nawet od wieków tworzą tę barwną społeczność.
Autor swobodnie opowiada o niezwykłych miejscach. Widocznie lubi opowiadać i... dużo tutaj japońskich wyrazów, a ja z japońskiego, to jestem „ogromne” nic... To jest książka dla koneserów
i dla tych, którzy tam wyjeżdżają albo już tam są.. Dzięki tej książce moja wiedza o Dolnym Mieście stała się bogatsza.
Przyznaję. Nie lubię reportażu, nie przepadam za nim, ale przeczytałam. To jest książka dla fanów tego gatunku. Jak mogłam jej nie przeczytać? Skoro tę książkę miałam u siebie w domu. Żadnej staram się nie odpuścić. Nawet takiej.
Władysława Kicińska
DKK Rawicz

"Opowieść o miłości i mroku" Amos Oz
wrzesień 2024

Opowieść o miłości i mroku Amosa Oza (ur.1939) to historia kilku pokoleń jego rodziny na Litwie i Ukrainie oraz po przybyciu do Palestyny…
Przede wszystkim jednak jest to opowieść o latach dzieciństwa, które autor spędził wraz
z rodzicami na przedmieściach Jerozolimy.
To opowieść – wyznanie. Amos Oz po raz pierwszy odsłania niezabliźnioną ranę, jaką było dla niego samobójstwo matki, które popełniła, gdy miał dwanaście lat…
Książka Amosa Oza to opowieść o dzieciństwie izraelskiego pisarza, o jego życiu w kibucu Chulda. Jest też o historii rodziny Klausnerów i Mussamanów. Tematem przewodnim w tej biograficznej powieści jest tutaj matka, która popełniła samobójstwo w wieku 38 lat. Amos miał wtedy 12 lat. Autor próbuje się dopatrzeć przyczyn jej desperackiego kroku. Czy mu się uda...?
Opisuje mroczne mieszkanie na przedmieściach Jerozolimy. Ciemne i ciasne. Może przez tę ponurość i ciemność czaiły się w nim jej demony? Autor kończy zapisem ostatnich dni i godzin
z jej życia.
Pozytywne tutaj jest to, że mają u siebie tyle książek. Ojciec czyta w szesnastu albo w siedemnastu językach. Mówi jedenastoma z rosyjskim akcentem. Matka mówiła czterema lub pięcioma, a czytała w siedmiu albo w ośmiu.
Kiedy oboje nie chcieli, by dzieciak rozumiał o czym mówili, to rozmawiali po rosyjsku albo po polsku. Jakiś czas temu gdzieś słyszałam, że przynajmniej jeden dzieciak z żydowskiej rodziny musiał wysoko się uczyć. Ile w tym prawdy? Nie wiem. A u nas…? Kablować nie będę, bo i po co. Było, minęło... Wystarczy przeczytać „Chłopki” Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel- Fredryszak.
A przyjaźń? Czy coś takiego pomiędzy ludźmi jest możliwe? Nie potrafię uwierzyć. Kolega lub przyjaciel kupuje wszystkie trzy książki napisane przez ojca autora, a mógłby sobie za nie kupić ubranie na zimę. Czyż nie tak?
Tak się tam wspierają? Nie są w stosunku do siebie złośliwi? Nie zazdroszczą swojemu bliźniemu...? Dla mnie coś takiego jest niepojęte? U nas często przeszkadza sąsiadom pełna torba foliowa.
Tutaj by mogło być takie co nieco.
„ Proszę nie składać wizyt między czternastą, a szesnastą”. (str.57)
Dziękuję
My powinniśmy napisać.
„Co ona takiego w niej ma, w tej foliówce...? Bo nie jest gruba”.
Ale napiszmy.
„Nie przesiaduj nieustannie z kumoszką na ławeczce pod domem, to nie zobaczysz pełnej foliówki”.
Stokrotnie dziękuję!
Książka Amosa Oza jest pouczająca. Dlatego ich tak nie lubimy, bo „coś” ważnego albo mądrego
w sobie mają...? Nie wiem. Zwyczajnie tego nie rozumiem. Pojąć tego też nie potrafię.
W swojej powieści autor tworzy obraz chłopca różniącego się od swoich kolegów. Przy tym bardzo wrażliwego, oczytanego, żyjącego w swoim świecie. Wystarczą mu książki i samotne zabawy. Wtedy może uruchamiać swoją wybujałą wyobraźnię.
Autor włącza tu fragmenty utworów innych pisarzy albo odwołuje się do własnej twórczości.
Obydwie rodziny miały szczęście, bo zdążyły wyjechać z Europy. Uniknęły tragedii Holokaustu.
Brat ojca pisarza pozostał z rodziną w Wilnie. Zginęli w Getcie.
Rodzi się państwo izraelskie. Wybuchają konflikty z Arabami. Można tu poznać losy Żydów,
którzy pragnęli stworzyć swoje państwo i żyć w nim, w spokoju. Część chciała żyć w kibucach.
Stworzyć wspólnotę. Chcą wierzyć, że wreszcie są u siebie.
Mamy tutaj rozmowę z Effraim.
„ … To bardzo proste, jeśli nie tu, to gdzie w ogóle jest ojczyzna narodu żydowskiego? Na dnie morza? Na księżycu? A może spośród wszystkich narodów świata tylko Żydzi nie mają prawa do kawałka własnej ziemi?” (str. 487)
„ Wtedy, w czterdziestym ósmym wybuchła straszliwa wojna i oni sami postawili sprawę na ostrzu noża: albo oni, albo my. A myśmy zwyciężyli i odebrali im ziemię. To żaden powód do dumy!” (str.488)
Nie jestem wszechwiedząca, ale może religie tutaj mieszają? Dla mnie coś takiego jest niepojęte, żeby jakiś naród nie miał swojego miejsca na ziemi. Nie może żyć z innym narodem, tylko ciągle jest potępiany. Za co, za swoich przodków? Wciąż jeszcze nie potrafię zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi? Zrobiłam się taka tępa...?
Warto zajrzeć na... (str. 562)
„W hierarchii wartości rodziców pisarza wszystko, co bardziej zachodnie, uchodziło za bardziej kulturalne: ich rosyjskiej duszy bliscy byli Tołstoj i Dostojewski, ale mimo wszystko przypuszczam, że Niemcy – pomimo Hitlera – wydawały im się bardziej kulturalne niż Rosja czy Polska; Francja – bardziej niż Niemcy. Wyżej jeszcze niż Francja stała w ich mniemaniu Anglia”.
„Ameryka...W Ameryce strzelali do Indian. Obrabowywali pociągi pocztowe, grabili złoto i polowali na młode kobiety”. (6 str.)
Smutne to, czyż nie tak?
„ Myślisz, że prosty lud jest taki wspaniały? Prosty lud jest tak samo głupi, jak królowie”.
( str. 212)
Wielcy tego świata wysyłają swoich ludzi na pewną śmierć. Wybijają w pień inne narody. Przy tej okazji również swoich ludzi. Zamiast siedzieć na własnych włościach i budować dla swojego narodu lepszą przyszłość, to oni robią wszystko, by nas ludzi unicestwić. Przy okazji unicestwiają
własnych obywateli. Ja się pytam. Po co, to robią? Komu coś takiego jest potrzebne?
„ ...naziści może i zostali pokonani, ale wszędzie nadal szaleje antysemityzm”. „Świat cynicznie popiera Arabów ze względu na ropę, rynki zbytu i interesy”. (str. 27)
Jak na to wszystko dokładniej popatrzeć, to człowiek w tym wszystkim się nie liczy. To po co u licha są pieniądze? Pieniędzmi za ropę też można płacić. W ogólnym rozrachunku ciągle mamony i tak nam brakuje. Czy jej kiedykolwiek wystarczy? Czy kiedykolwiek będziemy mieli jej dość? Ile by jej nie oszczędzić, to i tak ciągle nam jej mało.
Często się dziwiłam, dlaczego Żydów się nie lubi. Przecież też mają: ręce, nogi, głowy tak samo jak my, myślałam.
„ Nie lubiano Żydów za to, że są inteligentni, zdolni, że się wybijają, że robią dużo szumu i są przemądrzali”. „ Żydki precz do Palestyny”. Gdy się przenieśli znowu podniosło się larum. „Żydki precz z Palestyny”. ( 8 str.)
To gdzie u licha mają pójść? Gdzie ten naród w spokoju w końcu zostawią.
„Tylko książek mieliśmy; zatrzęsienie, bezmiar”.
Też tak bym chciała, ale tak fajnie nie mam.
Książki były dla ojca autora wszystkim. Były bardzo cenne. A dla babci ważna była walka z mikrobami. Taka była z niej czyścioszka. Toczyła z nimi nieustanną walkę. Owoce i warzywa gotowała. Chleb przecierała wilgotną ściereczką zanurzoną w różowym roztworze chemicznego środka do dezynfekcji. Czy coś takiego jej, albo jej rodzinie pomogło? Zdaje się, że nie, ale tak robiła. W końcu umarła, ale od przesadnej higieny, a nie na zawał. W tym miejscu można powiedzieć, że co za dużo, to też niezdrowo, bo coś takiego co robiła, to była, jakby taka walka z wiatrakami.
Książkę warto przeczytać, chociażby po to, by się przyjrzeć w jaki sposób ojciec wychowuje swojego syna. Nie katuje go, nie bije, nie polewa zimną wodą, a jednak coś osiąga... (str 300 – 306 )
Do jakiej szkoły chodził? Czy coś takiego należy polecać? (str. 328 – 331)
Na (str. 356 ) mamy małą dygresję. Tutaj autor karze nam szerzej otwierać oczy. Mamy przestać wierzyć w pokój, bo... Pokój na zawsze nie jest nam dany... Przyjdzie taki czas, że znowu go zniszczą.
Chciałabym wiedzieć po co tak się robi? Kto w takim razie miesza, by ciągle się zarzynali.
A przecież jest tyle religii. Nie ma w nich Boga? To gdzie Bóg jest? Mamy tutaj opowieść
o tym co zrobiły ojcu i jego bratu Dawidowi jakieś wyrostki na ulicy w Odessie i jak mu dokuczyli młodzi goje w polskim gimnazjum w Wilnie. To samo zrobili dziadkowi Aleksandrowi, bo przyszedł do szkoły domagać się ukarania winowajców. Nauczyciele widzieli co się dzieje i nie kiwnęli palcem. (str, 395, 399, 410)
Amos Oz i inni pisarze, tyle się napocą i co z tego wynika? Wielkie nic. Nasz świat i tak kręci się po swojemu. Smutne to, ale prawdziwe...
Kicińska Władysława
DKK Rawicz

"Shuggie Bain" Douglas Stuart
sierpień 2024

„Młody Hugh Bain, zwany przez wszystkich Shuggiem, to samotny chłopiec, którego dzieciństwo przypadło na trudny okres lat osiemdziesiątych w robotniczym Glasgow i który mimo starań nie potrafi sprostać oczekiwaniom swojego otoczenia...”.
Jego matka, Agnes Bain, chciała od życia czegoś więcej, ale jak większość kobiet trafiła ze swoim wyborem, jak kulą w najbliższy płot. Jej mąż lubi się oglądać za spódniczkami. Któregoś dnia wywozi kobietę razem z dziećmi i zostawia w górniczym mieście. Odtąd Agnes swoje smutki i frustracje topi w alkoholu.
Po co to robi? Chciałoby się powiedzieć.
Kobieta pije. Tatuś baluje, a dzieci zostawione są same sobie. Na jej dzieciach spocznie obowiązek uratowania rodziny, w tym własnej matki. Bliscy kolejny raz ją opuszczają. Zostaje z nią tylko Shuggie. Tylko najmłodszy syn wciąż jeszcze wierzy w matkę. Walczy o nią do końca. Chłopiec ze wszystkich sił stara się, by jej pomóc, ale uzależnienie od alkoholu przyćmiewa jej umysł.
Autor opowiada o niemocy i ogromnej rozpaczy. Ale co taki dzieciak może zrobić? Skoro oso-ba dorosła tego nie potrafi, tylko dla siebie pomocy szuka w alkoholu.
Dla Douglasa wszelkie złe wątki, jakie zazwyczaj pojawiają się w naszym domu, w naszych rodzinach uważa za dramaty. Według autora łączy się to z problemami społecznymi. Czy aby na pewno? W tym przypadku dotyczy on wszystkich osiedli robotniczych Glasgow.
W latach osiemdziesiątych, za rządów Margaret Thatcher pozamykano duże zakłady pracy, a pracowników wyrzucono na bruk. Nikt z dorosłych nie wierzy w jakąkolwiek zmianę na lepsze. Ale wierzy Shuggie Bain. Osamotniony chłopiec, ośmieszany i wytykany palcami przez otoczenie, zdaje się nie przejmować tym, aż tak bardzo, ale za wszelką cenę chciałby ocalić matkę, alkoholiczkę. Chłopiec bardzo ją kocha. Zrobi dla niej wszystko. Dzieciak nie rozumie, że tylko ona sama może siebie uratować. Nikt za nią tego nie zrobi. Czy kobieta oczekuje od niego, aż takich poświęceń?
Są tu sceny trudne do uniesienia. Gniew dorosłej kobiety i bezsilność dziecka, które pragnie ten gniew ugasić. Brak ojca i świadomość tego, że on sam musi wziąć odpowiedzialność za jej życie, bo nikt obojgu nie pomoże.
Mocno brzmią tu słowa Agnes. „Dlaczego wszystko w życiu musimy po prostu biernie przyjmować?”. Autor przygląda się tej bierności. Każdej formie życia, każdemu niezrealizowanemu szczęściu. Wszechobecnej sadzy, brzydkim mieszkaniom, ludziom, którzy na nic nie mają nadziei. Nie chce im się nawet ładnie wyglądać ani mówić ładnym językiem. Jedynie Agnes ładnie wygląda. Dlaczego? Bo jest tu nowa, ale wkrótce i ona dołączy do pozostałych. Będzie stała z podniesioną głową po zasiłek socjalny.
Nawet zapić na śmierć się nie mogą. Dlaczego? Strasznie długo będzie to trwało, bo tak mało jest tej mamony, którą od państwa dostają. Ludzie są bierni. Bardzo trudno się „wybić”, gdy w czymś takim od dziecka, a nawet z pokolenia na pokolenie się wzrastało. Przywykło się. Nie widzi się nędzy, przemocy i wszelkiego upodlenia, bo w nim, w tym nieszczęsnym bajzlu od za-wsze się tkwiło i wzrastało. Mamy tu sceny trudne do uniesienia. Gniew dorosłej kobiety i bezsilność dziecka. Malec dorasta pośród wszystkiego co dla człowieka jest najgorsze. Ojciec jest nieobecny. Matka alkoholiczka i dorastający syn tej dwójki. Ten malec musi wziąć odpowiedzialność za życie matki i za jej postępowanie. Wokoło jest tyle ludzi, czy mu ktokolwiek pomoże? Akurat. Pozostali pomocy też potrzebują. Też biernie na nią czekają? Zdaje się, że tak.
Mamy tu świat ludzi, którzy dzielą go na katolicyzm i protestantyzm. Na większy lub mniejszy poziom agresji. Ale łączy ich jedno. Poczucie beznadziejności własnego życia, ale trzeba bardzo się starać, by być człowiekiem. Przynajmniej próbować kochać rodzinę i swoich bliźnich


Strona używa plików cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.